środa, 27 listopada 2019

Żegnam Was. Już wiem, nie załatwię wszystkich pilnych spraw...

Mówi się, że na wszystko w życiu przychodzi czas i wszystko jednocześnie posiada swój kres. Mój blog ujrzał światło dzienne w 2014 roku i zamknie swoje podwoje w roku 2019. Nadszedł czas, żeby wstać i pójść dalej.

Przyczyn mojej decyzji jest wiele. Przeżyłam ostatnio coś, co uświadomiło mi, że granie w otome nie jest dobrym i pożytecznym spędzaniem wolnego czasu. Zdecydowana większość tytułów jest robiona na jedno kopyto, posiada niezbyt wciągającą fabułę i niepoprawnych psychologicznie bohaterów, a także nie przekazuje właściwie żadnych naprawdę wartościowych treści. Wręcz przeciwnie - często promuje patologię i przemoc. Żeby to dostrzec, musiałam zrobić sobie długą przerwę nie tylko od pisania recenzji, ale również od grania. Ostatnio mój stan zdrowia bardzo się pogorszył, więc siłą rzeczy spędzałam więcej czasu z dala od komputera i mogłam spojrzeć na to wszystko z boku. Doszłam wtedy do smutnej konkluzji, że dobrze bawiłam się tak naprawdę przy bardzo niewielu tytułach. Jako pedagog bardzo chciałabym móc polecać swoim Czytelnikom (szczególnie tym młodszym) wartościowe i ubogacające gry, ale musimy spojrzeć prawdzie w oczy - wśród otome nie ma ich zbyt wiele.

Kolejnym powodem, dla którego kończę z blogiem, jest zbyt duża ilość czasu, którą musiałam na niego poświęcać. Zaniedbałam przez to resztę swoich hobby, produkcję własnej gry i pisanie książki. Granie w otome przestało być dla mnie rozrywką, a stało się częścią moich obowiązków. Jeśli chciałam być na bieżąco, musiałam coś poświęcić i z czasem było już tego po prostu zbyt wiele. Okres choroby uświadomił mi, jak bardzo tęskniłam za lekturą dobrej książki, obejrzeniem ciekawego filmu czy zwyczajnym wyjściem na spacer - bez natrętnej myśli: "Marnujesz czas, powinnaś teraz ogrywać kolejny wątek do recenzji, bo wydawca czeka". Ktoś mógłby stwierdzić, że to jedynie kwestia złego zarządzania czasem - ja jednak wiem, że jeśli ze względu na pracę jest się ponad 10 godzin poza domem, a po powrocie tłumaczy się gry i dokształca, to na hobby nie pozostaje zbyt wiele czasu.

Do blogowania jako takiego na pewno powrócę, ale teraz potrzebuję długiego odpoczynku i ułożenia sobie paru spraw. Uspokajam jednocześnie, że gra The House in Fata Morgana nadal będzie przeze mnie tłumaczona i jest spora szansa na to, że ukaże się w polskiej wersji już w przyszłym roku.

Ze względu na zakończenie przygody z otome tanio odsprzedam swoje konsole (PSP i Ps Vitę), a także oddam za darmo edycje kolekcjonerskie, które zrecenzowałam - będzie można odebrać je osobiście w Lublinie (konsole mogę wysłać).

Grupa na FB będzie jeszcze przez jakiś czas istnieć. Bardzo proszę jednak o to, żeby nie dodawać do niej nowych członków.

Bardzo dziękuję Wam za wszystkie wspólne lata i tak naprawdę życzę Wam, żebyście kiedyś znaleźli się w miejscu, w którym ja jestem dzisiaj. Zrzucam z ramion ogromny ciężar i w końcu czuję się wystarczająco wolna, żeby pójść dalej.

sobota, 19 października 2019

170. Pożegnanie z Okunezato: Czy naprawdę warto sięgnąć po 7'scarlet? [12+]

Ktoś, kto czytał moje wcześniejsze wpisy, mógłby powiedzieć, że to przecież oczywiste - wszak zachwalałam ten tytuł przy recenzowaniu niemalże każdej ścieżki, doceniając jego klimat i powolne odkrywanie przed graczem skrywanych przez zagadkowe miasteczko tajemnic. Nie ma jednak róży bez kolców i dopiero po ukończeniu wszystkich wątków jestem w stanie napisać, co twórcy zrobili rewelacyjnie, a z czym nie dali sobie rady. Odpowiedź na zawarte w tytule pytanie nie jest więc wbrew pozorom tak oczywista, jak mogłoby się wydawać.


7'scarlet to opowieść o owianym grozą miasteczku i grupie młodych ludzi dążących do odkrycia skrywanych przez nie tajemnic. Bohaterowie widzą się w nim po raz pierwszy - wcześniej kontaktowali się ze sobą jedynie na forum internetowego klubu miłośników zjawisk paranormalnych. Co ciekawe, na zlocie nie zjawia się przewodniczący klubu i przez zdecydowaną większość rozgrywki nie wiadomo, kto nim jest. Przybywamy do Okunezato z należącym do klubu przyjacielem, mając nadzieję, że uda nam się rozwiązać zagadkę zaginięcia naszego brata w pobliskich górach. Ponieważ nie mamy pieniędzy na zbyt długi pobyt, podejmujemy się pracy w hotelu, w którym się zatrzymaliśmy, otrzymując w ten sposób możliwość lepszego poznania członków klubu i lokalnych mieszkańców. Przeżywamy nawet swoją pierwszą miłość! Nade wszystko jednak dowiadujemy się, że budzące grozę opowieści o Okunezato nie są wcale creepypastami, a rzeczywistością, z którą będziemy się musieli zmierzyć. Pomoże nam w tym pewien nadgorliwy gimnazjalista, fotograf przyrody, wredny szef i wyjątkowo fajtłapowaty policjant Yasu.

Fabuła gry poprowadzona jest po nitce do kłębka i każdy wątek odkrywa przed nami nowe informacje. Na wiele pytań nie jesteśmy w stanie odpowiedzieć aż do ukończenia wszystkich ścieżek i odblokowania True Route - wątku zdradzającego, co tak naprawdę wydarzyło się w Okunezato. Mówi się, że apetyt rośnie w miarę jedzenia i 7'scarlet jest świetnym przykładem produkcji, która bardzo powoli dawkuje napięcie i pozostawia u gracza poczucie niedosytu na tyle duże, że po zakończeniu jednej ścieżki ma on ochotę sięgnąć po następną. Ma to jednak ten minus, że nie pozwala nam grać we własnym tempie i narzuca odpowiednią kolejność wątków. Ktoś, kto przechodzi gry w całości, zapewne nie będzie miał z tym problemu, ale są też tacy, którzy nie lubią określonych typów postaci i wolą, kiedy każda ścieżka stanowiła osobną całość. Osobiście nuważam, że w przypadku 7'scarlet ten typ narracji zdecydowanie ma sens, ponieważ nie można opowiadać historii z dreszczykiem bez ciągłego wywoływania u odbiorcy ciekawości powiązanej z uczuciem niepokoju.

Prawidłowa kolejność przechodzenia poszczególnych ścieżek prezentuje się następująco:
1. Hino Kagutsuchi
2. Isora Amari
3. Toa Kushinada
4. Sosuke Tatehira
5. Yuzuki Murakumo
6. True Route
7. Hanate Route



Klimat jest zresztą głównym powodem, dla którego 7'scarlet tak bardzo przypadło mi do gustu. Nie ma tutaj scen gore i gra nie jest brutalna sama w sobie, ale idealnie pokazuje, jak sielankowa wyprawa na wieś może zamienić się w koszmar. Bardzo zgrabnie wywołuje w graczu poczucie zaszczucia, szczególnie kiedy ten dowiaduje się, że nikomu nie może ufać i mury leciwego hotelu przypominają raczej więzienie niż bezpieczną twierdzę. Historie bohaterów mają bezpośredni związek z wydarzeniami w Okunezato i każdy z nich przybył do miasteczka uzyskać odpowiedzi na nurtujące go pytania. Jeżeli dodamy do tego charakterystyczną muzykę rodem z filmów grozy, poczucie bycia cały czas obserwowaną, surowość hotelowych wnętrz i pełne niepokoju przypadkowe spotkania (w końcu kto spodziewałby się ujrzenia człowieka przebranego za pandę na ulicach pogrążonego we śnie miasteczka?), to otrzymamy bardzo immersyjny produkt, w którym nastrój buduje każdy detal. Nie wiem jak Wy, ale ja w filmach i grach uwielbiam kołatającą się w głowie myśl: "Co ja zrobiłabym na jej/jego miejscu?" i podczas swojej przygody z 7'scarlet zadawałam je sobie wyjątkowo często. W pewnym momencie odruchowo zaczęłam podejrzewać wszystko i wszystkich, i bardzo wyraźnie uświadomiłam sobie, że głównej bohaterki nie uratuje nawet wyjazd z tego miejsca - jedynie prawda, która ma to do siebie, że rzadko jest słodka jak miód, częściej gorzka niczym piołun.

/W tym akapicie pojawia się spoiler. Jeżeli jeszcze nie ukończyliście gry, pozostajecie w nim na własną odpowiedzialność./Tutaj na szczególną uwagę zasługuje True Route - wątek, który spaja wszystko w całość. Dowiadujemy się z niego, że chociaż za zagadkowymi zabójstwami stoi fotograf Tsukuyomi, to w miasteczku nie jest on jedynym mężczyzną, który nie zaznał spokoju po śmierci. Drugim z nich jest Toa, lider znanego boysbandu. Zginął, kiedy przejeżdżał przez prowadzący do miasteczka most - w pewnym momencie stracił kontrolę nad pojazdem i jego auto wpadło do rzeki, na zawsze więżąc chłopaka w środku. I chociaż podczas rozgrywki przez cały czas znajdowało się ono w miejscu wypadku, Toa powrócił jako zjawa. Rozstanie ze światem uniemożliwiło mu pragnienie wystąpienia w Okunezato i zorganizowania pierwszego koncertu ze swojej solowej płyty. Jednak w przeciwieństwie do innych zjaw, chłopak nie cierpi na żądzę krwi, a raczej cierpi, ale jest w stanie ją przezwyciężyć, kiedy znajduje się w naszej obecności. Nic dziwnego zatem, że szybko się w nas zakochuje, w dodatku z wzajemnością. Jednak prawda o jego prawdziwej tożsamości wychodzi na jaw dopiero podczas osobliwej gry w mafię zorganizowanej przez hotelowy personel. Historia Toi tak bardzo porusza serca słuchających, że decydują się oni spełnić jego prośbę i zrobić wszystko, żeby koncert doszedł do skutku. Dla nas jednak jest to ciężki okres. Z jednej strony cieszymy się, że możemy coś dla ukochanego zrobić, z drugiej wiemy, że oznacza to dla niego śmierć. Aż do ostatniej chwili żywimy nadzieję, że los się do nas uśmiechnie i Toi zostanie zwrócone życie. Pewnych praw nie da się jednak obejść i po koncercie chłopak umiera. I nie ukrywam, że mimo iż uwielbiam Toę (który jest Słodyczą Absolutną pod właściwie każdym względem) i popłakałam się na napisach końcowych, to uważam to zakończenie za najlepsze w całej grze. Nie tylko stawia kropkę nad "i" w kwestii wyjaśniania zawiłości fabularnych, ale również zapewnia mnóstwo emocji, a to motor napędowy każdej udanej historii o miłości.



Trzeba jednak pamiętać, że wymieszanie gatunku otome z dreszczowcem nie jest łatwym zadaniem i uważam, że twórcy nie do końca sobie z nim poradzili. Miałam wrażenie, że trochę bali się długo trzymać gracza w niepewności, zupełnie jakby mieli zakodowane, że będzie on szukał przede wszystkim romansu. W efekcie uczucia między postaciami eskalują szybko, a protagonistka zachowuje się tak, jakby do zakochania był jej potrzebny jedynie widok nagiej klaty swojego wybranka. W efekcie do momentu poważniejszych deklaracji postacie nie przeżywają właściwie niczego, co mogłoby sensownie je do siebie zbliżyć. Bohaterowie sami w sobie są bardzo w porządku, ale ich wątki romantyczne zostały potraktowane trochę po macoszemu i nie są na tyle immersyjne, żeby wywołać u gracza odpowiednie uczucia. Co dziwi tym bardziej, że twórcy stworzyli mnóstwo idealnych ku temu okazji, ale ich zwyczajnie nie wykorzystali. Dobrym przykładem może być tutaj wątek Yuzukiego (w mojej opinii najsłabszy w całej grze), w którym po burzliwej rozmowie z ojcem mężczyzna każe nam zejść mu z oczu i nie wtykać nosa w nie swoje sprawy. Gdyby bohaterka powróciła wtedy do swoich zajęć i miała parę dni przerwy w ciągłym łażeniu do ukochanego, gracz odczułby sporą nutę niepewności i był ciekaw zdarzenia, które na nowo bohaterów do siebie zbliży. Niestety, okazja ta została natychmiastowo pogrzebana, bo Yuzuki po paru sekundach wzywa nas ponownie i przeprasza za swój wybuch, co właściwie pogrzebało atmosferę wywołaną poprzednimi emocjami. Wspominałam też w recenzjach poszczególnych ścieżek, że wątki romantyczne są w 7'scarlet wyjątkowo grzeczne i ograniczają się do jednego-dwóch pocałunków, paru dwuznacznych zdań i rumieńców. Dla mnie osobiście wątek miłosny bez żadnej dawki przyciągania między postaciami jest bardzo powierzchowny i niepełny, szczególnie że na rynku istnieje wiele gier, które dobrze sobie z tym tematem radzą. Z drugiej strony należy pamiętać, że gra jest ma kategorię wiekową 12+, a więc jest przeznaczona dla młodszych odbiorców i choćby z tego powodu pewnych tematów nie powinna zwyczajnie poruszać.

Podobnym zawodem było dla mnie zachowanie głównej bohaterki, która na tle protagonistek wielu innych gier otome może i daje się lubić i stara się przejmować inicjatywę, ale miejscami jej zachowanie jest odbiciem braku pomysłów ze strony twórców ("Sosuke nie ma w hotelu, a zakazał mi wychodzić ze względu na niebezpieczeństwo? Pójdę poszukać go w środku nocy na odludziu, na pewno coś mnie tam zaatakuje i mój ukochany przyjdzie mi z pomocą!"). Przykro mi też napisać, że sprawia wrażenie raczej pustej dziewczyny. Nie głupiej czy mało inteligentnej, ale dosyć powierzchownej, o czym świadczy jej czasem pasujący do sytuacji jak pięść do oka zachwyt urodą swoich towarzyszy.
 Przykładowo: co byście zrobili, gdyby Wasz półnagi szef zasłabł na Waszych oczach:
a) ułożylibyście go w pozycji bezpiecznej i zrobili mu masaż serca połączony ze sztucznym oddychaniem (szczególnie sztucznym oddychaniem);
b) urządzilibyście raban na cały hotel, poszukując kogoś, kto mógłby Wam i nieszczęsnemu szefowi pomóc;
c) kontemplowalibyście z zachwytem jego piękną, umięśnioną klatę.

Tak, jako protagonistka wybieramy odpowiedź c, jedynie czasami w ramach urozmaicenia zamieniając podziwianie gołych klat na podziwianie przystojnych twarzy. Dzięki temu podczas rozgrywki ciągle miałam przed oczami Yukimurę z Hakuoki, która stwierdziła, że bodajże Saito jest zbyt przystojny, żeby być samurajem. Bardzo boli mnie też fakt, że twórcy gry nie zrobili researchu dotyczącego sposobów udzielania pierwszej pomocy i opieki nad chorym. W wątku Yuzukiego naszej bohaterce przychodzi opiekować się przeziębionym szefem. Szef zachowuje się wtedy jakby był już jedną nogą w grobie i nie daje rady samodzielnie jeść, więc usłużna dziewczyna postanawia go nakarmić okayu (japońskim kleikiem ryżowym - znajdziecie na niego przepis na końcu wpisu). I nie byłoby w tym absolutnie niczego złego, gdyby nie karmiła go w pozycji leżącej, nawet nie próbując podeprzeć mu głowy = zadławienie murowane. Kolejną tego typu sytuacją była próba zbicia nieszczęśnikowi wysokiej gorączki. Pomińmy już fakt, że nasza bohaterka biegnie po naczynie na wodę i ręcznik do miejscowej łaźni, zamiast wziąć je z prywatnej kuchni łazienki szefa. Najgorsze jest to, że do zbicia gorączki używa lodowatej wody, w której macza okład przykładany na czoło. W rzeczywistości woda zdecydowanie nie powinna być tak zimna, a jeśli już musi, to powinna zostać zastosowana dodatkowa ochrona w postaci ręcznika. Dodatkowo w przypadku Yuzukiego o wiele lepiej sprawdziłaby się kąpiel w wodzie jedynie parę stopni chłodniejszej niż temperatura jego ciała. Rozumiem jednak, że bohaterka mogłaby mieć problem z zaprowadzeniem swojego "pacjenta" do wanny, więc mogłaby zwilżać wodą (ale nie lodowatą!) odkryte części ciała mężczyzny i zrobić mu okłady na łydkach i pod pachami, a nawet okryć go pod pledem zwilżonym prześcieradłem. I jasne, ja wiem, że trudno wymagać, żeby twórcy gry byli w tej dziedzinie specjalistami, ale ten przykład idealnie pokazuje moc researchu - szczególnie że nie jest to żadna wiedza tajemna.

Dla odmiany na plus gry przemawia oprawa audiowizualna. Gra jest jednym ze zdecydowanie najładniejszych tytułów, z jakimi miałam do tej pory przyjemność. Wprawdzie niektóre ilustracje nieco trącą myszką, ale ich niedociągnięcia wynagradzają sprite'y i przepiękne, niejednokrotnie animowane tła. Ponadto 7'scarlet jest również jedyną znaną mi grą visual novel, która posiada aż dwa openingi. Jeden z nich jest wykonany ze zdjęć, a drugi został wystylizowany na piosenkę jednego z bohaterów, który jest byłym frontmanem popularnego boysbandu. Wisienką na torcie jest obecność paru popularnych seiyuu, np. znanego z roli Soujiego Okity z Hakuoki Shoutaro Morikubo wcielającego się w Toę czy Tetsuyi Kakihary, który użyczył głosy Isorze, a może być przez nas kojarzony jako Shin z Amnesii.



Trochę szkoda mi opuszczać Okunezato, ale wszystko, co dobre, kiedyś się kończy. Cieszę się, że pomimo powyższych niedociągnięć byłam w stanie poznać historię tego tajemniczego miasteczka i spędzić parę tygodni w towarzystwie rezydentów i pracowników hotelu Fuurikan. 7'scarlet nie jest grą dla każdego: osobiście określiłabym ją jako naprawdę dobrą visual novelkę, ale zaledwie przeciętny tytuł otome. Nie ma tutaj zbyt wielu romantycznych uniesień i widać parę niedociągnięć odnośnie konstrukcji postaci, ale nie zmienia to faktu, że całość prezentuje się naprawdę bardzo, bardzo dobrze. Ja bawiłam się wybornie.

***
***
Na koniec tradycyjnie garść przydatnych informacji:
Tytuł: 7'scarlet
Producent: Idea Factory, Toybox
Wydawca: Intragames
Data wydania: 12.03.2019
Przybliżony czas rozgrywki: ok. 15 godzin (na wątek)
Ograniczenia wiekowe: 12+
Wersja językowa: angielska

Cena: 107,99 zł

Grę można zakupić na Steamie:
https://store.steampowered.com/app/839450/7scarlet/


Za ofiarowanie egzemplarza do recenzji dziękuję wydawcy, firmie Intragames.


NA KONIEC OBIECANY PRZEPIS NA OKAYU お粥 !!


Czego potrzebujemy:
ryżu (najlepszy jest japoński, ale zwykły biały również da radę)
wody
soli i dodatków wedle uznania (w moim przypadku jest to rzodkiew japońska, marchew i łosoś. Można również poprzestać na samym ryżu)

Proporcja wody i ryżu jest zależna od tego, jakie okayu zamierzamy przygotować:
Zen-gayu – 1 : 5 (50 gramów ryżu : 250 ml wody)
Shichibu-gayu – 1 : 7 (50 gramów ryżu : 350 ml wody)
Gobu-gayu – 1 :10 (50 gramów ryżu : 500 ml wody)
Sanbu-gayu – 1 : 20 (25 gramów ryżu : 500 ml wody)


Sposób przygotowania:
1. Myjemy i suszymy ryż. Powtarzamy czynność aż do momentu, w którym woda będzie czysta.
2. Namaczamy ryż przez co najmniej 30 minut.
3. Odsączamy ryż i zalewamy 750 ml wody.
4. Przykrywamy garnek z ryżem i stawiamy go na dużym ogniu. Kiedy się zagotuje, zmieniamy ogień na mały. Mieszamy ryż, żeby nie przykleił się do dna.
5. Przykrywamy garnek i pozostawiamy ryż na ogniu jeszcze przez 30 minut.
6. Po ugotowaniu pozostawiamy garnek przykryty jeszcze na 10 minut. Następnie dodajemy sól i dodatki wedle uznania.

Smacznego!

Przepis został przetłumaczony ze strony Just One Cookbook:
https://www.justonecookbook.com/rice-porridge-okayu/



piątek, 11 października 2019

169. Wszyscy się nienawidzimy, czyli o tym, czym jest hejt i jak hejtować twórców gier, żeby nas słuchali

Planowałam poruszyć ten temat o wiele później, przy okazji cyklu wpisów poświęconych tworzeniu gier, ale parę ostatnich wydarzeń i gorączka przedwyborcza uświadomiły mi, jak bardzo jest on ważny i jak bardzo nie warto z nim czekać. Dlatego też dzisiaj odstawiamy na bok gry o pięknych panach i dotykamy zdecydowanie mniej pięknego tematu. Zapraszam!


Jeżeli spojrzymy na etymologię słowa "hejt", z łatwością dostrzeżemy, że pochodzi ono od angielskiego hate i oznacza "nienawiść" lub "nienawidzić". Bardzo mocne, negatywnie zabarwione słowo. Słysząc je, niemalże odczuwamy na ramionach jego ciężar złożony z całej gamy innych emocji, jakie ono ze sobą niesie. Wielu psychologów uważa, że nienawiść jest emocją, a więc czymś, czego nie jesteśmy w stanie kontrolować, ale moim zdaniem to coś więcej - to pewnego rodzaju stan, który nie tylko świadomie akceptujemy, ale często też pielęgnujemy. Możemy z całego serca nienawidzić kogoś, kto wygrał z nami w konkursie cosplayowym, mimo że uważamy jego strój za wykonany o wiele gorzej od naszego, a sam zwycięzca dał nam się poznać od mało sympatycznej strony, chełpiąc się zwycięstwem i twierdząc, że nie miał realnej konkurencji. Czujemy się przez to nie tylko niesprawiedliwie potraktowani - cierpi również nasza duma, co przekłada się na poczucie utraty roli w wykreowanej przez nas wizji rzeczywistości. Potrzebujemy natychmiastowego potwierdzenia, że wszystko jest ok i że problem leży po drugiej stronie, a że myśl tę pielęgnujemy, do głosu dochodzą związane z nią emocje. Co ciekawe, znajdujemy w takiej nienawiści pewnego rodzaju przyjemność. Dzięki temu czujemy się lepiej - w końcu porównujemy się z kimś, kto w naszym mniemaniu jest żałosny i bez honoru (o wymyślaniu historii typu "Na pewno dała dolnej części ciała chłopakom z jury, żeby wygrać" nie wspomnę), mimo że kierujemy się w większości jedynie własną interpretacją jego zachowań. Pozwala to również usprawiedliwić sobie własne niedostatki czy "leczyć" (bo z prawdziwym przepracowywaniem problemu nie ma to niczego wspólnego) kompleksy - w końcu łatwiej powiedzieć sobie, że nasza konkurentka wygrała ze względu na bardziej skąpy strój i cycki na wierzchu, a nie dlatego, że lepiej zadbała o detale czy sposób prezentacji. Wolimy kompletnie nie dopuszczać do siebie myśli, że ta dziewczyna mogła mieć po prostu paskudny dzień i prywatnie być najsłodszą i najmilszą osobą pod słońcem. Wygodniej jest powiedzieć sobie, że po prostu jest złym człowiekiem - nie to co my, krystaliczni i nieskazitelni jak szklanica spirytusu.

Wszyscy nienawidzimy, chociaż nie lubimy się do tego przyznawać. Każdy z nas ma kogoś, do kogo chowa w głębi serca urazę, mimo że być może spotkał go jedynie raz w życiu. Każdy z nas doświadcza goryczy, kiedy widzi, że jego oponentowi wszystko się udaje i zdaje się on być o wiele łaskawiej traktowany przez los. Jest to pewnego rodzaju mechanizm obronny, który pozwala nam tłumaczyć sobie rzeczywistość wokół i organizować ją w najbardziej komfortowy dla nas sposób. Niesie to jednak ze sobą pewne problemy:
1. Powstaje na fundamencie złożonym z zakrzywionej emocjami wizji rzeczywistości.
2. Wysysa z nas pozytywną energię, stając się czymś w rodzaju osobistego wampira energetycznego.

Można powiedzieć, że odczuwanie nienawiści ma mniejszy związek z osobą będącą jej przedmiotem, a większy z nami samymi, ponieważ jest wypadkową tego, co my czujemy, czego my nie rozumiemy (i najczęściej nie chcemy zrozumieć) i przed czym my chcemy się uchronić. Ma bezpośredni związek z naszymi uprzedzeniami i kompleksami, i to właśnie nimi najbardziej się żywi.


Nienawiść ma też bezpośredni z poczuciem krzywdy i mechanizmami obronnymi mającymi na celu to uczucie zniwelować. Możemy nienawidzić jakiejś dziewczyny tylko dlatego, że jest gruba i nie ma chłopaka. W sumie żadna z tych cech nie jest czymś, czym ona nam osobiście w jakikolwiek sposób zawiniła, jednak nienawidzimy ją, ponieważ odczuwamy pogardę wobec ludzi, którzy w naszym mniemaniu są gorsi (brzydsi, mniej atrakcyjni) od nas. I jeżeli dla nas posiadanie chłopaka jest wyznacznikiem statusu ("Ktoś mnie chciał, więc jestem fajna/ładna"), to siłą rzeczy spoglądamy na ludzi niespełniających tego kryterium jak na przegrywów. W sumie nie obchodzi nas dieta naszej koleżanki (chyba że możemy jej w ten sposób publicznie dosrać - wtedy tak), nie troszczymy się o nią (chyba że pod płaszczykiem fałszywej troski możemy jej dosrać mocniej) i w sumie mamy gdzieś to, czy ona w ogóle jest zainteresowana związkami, czy też nie - bo według naszego całkowicie subiektywnego światopoglądu ona nie ma nawet prawa nikogo mieć (i jeśli można ją przy pomocy tego argumentu całkowicie utopić w gównie, to czerpiemy z tego najwyższą przyjemność). Jest to podstawą hejtu, który często ma miejsce w szkołach (i innych miejscach, w których ludzie muszą przebywać razem niezależnie od tego, czy chcą, czy nie) i którego celem jest wyszukiwanie w grupie kozłów ofiarnych będących emocjonalnymi (a czasami wręcz fizycznymi) workami treningowymi dla najsłabszych w danej społeczności. Wszak jeśli wskażemy kogoś palcem i skierujemy na niego uwagę innych, to nikt nie będzie próbował patrzeć w ten sposób na nas i nie zauważy, że w głębi serca jesteśmy zakompleksieni i boimy się wyjścia prawdy na jaw.

Łatwo zatem dojść do wniosku, że nienawiść jest wbrew pozorom bardzo złożonym uczuciem składającym się z pokładów frustracji, uprzedzeń, lęków, kompleksów, błędów atrybucji (błędnego przypisywania cech) i agresji. Jest czymś, co zżera nas od środka i ukierunkowuje nasze wysiłki nie w stronę samorozwoju, a w stronę destrukcji - sprawia, że poświęcamy ogromne pokłady czasu i energii na uprzykrzanie życia komuś, kto w gruncie rzeczy powinien mieć nas gdzieś. Nie ma mocy wystarczająco potężnej, żeby wykorzenić z nas wspomniane powyżej składowe nienawiści, ale dzięki pracy nad sobą możemy powstrzymać je przed zakiełkowaniem i wydaniem owoców, a owoce te nie przypominają rajskich jabłuszek, a owoce mancinelli (zwane potocznie jabłuszkami śmierci. I tak jak jedno takie jabłuszko może położyć tuzin zdrowego chłopa, tak żywiona przez jedną osobę nienawiść ma negatywny wpływ na całe jej otoczenie). Proces ten niekiedy może wymagać konsultacji ze specjalistą, ale zdecydowanie lepiej jest przepracować w sobie urazy z przeszłości niż dać im wymknąć się spod kontroli - i chyba każdy, kto czytał lub oglądał "Akirę", będzie wiedział, o czym mowa.


Gdyby nie przepracowane problemy Tetsuo, fabuła "Akiry" mogłaby zakończyć się w ten właśnie sposób. Grafika pochodzi z serwisu Zerochan.
Nie zmienia to jednak faktu, że słowo "hejt" bywa często nadużywane i stanowi wytrych w politycznych i światopoglądowych przepychankach. Mówiąc w skrócie: o wiele większy emocjonalny ładunek niesie ze sobą stwierdzenie: "Mówisz tak, ponieważ NIENAWIDZISZ takich ludzi jak ja", niż: "Nie zgadzam się z twoją opinią, bo...". Posądzenie kogoś o hejt jest dużo łatwiejsze niż mierzenie się z podanymi przez niego argumentami, nawet jeżeli wydają się nam bezsensowne. Osobiście bardzo nie lubię określenia "mowa nienawiści" - nie jest bowiem konkretem, do którego można się odnieść, a emocjonalnym ładunkiem mającym zamykać ludziom usta. Jasne, możemy mówić o mowie nacechowanej nienawiścią, kiedy ktoś traktuje nas w widocznie pogardliwy i obelżywy sposób, stosując wulgarne i negatywnie nacechowane słownictwo. Problem w tym, że do takich sytuacji dochodzi relatywnie rzadko, a mowę nienawiści stosuje się jako argument przeciwko wypowiadaniu przez kogoś poglądów niezgodnych z naszą własną wizją rzeczywistości. Nie chcę tutaj wchodzić w drażliwe tematy związane z orientacją seksualną czy problemami tożsamości płciowej, dlatego przedstawię to na równie prawdziwym, ale jednak bardziej neutralnym przykładzie związanym w moim drugim hobby - ABJD, a więc azjatyckich lalek odlewanych z żywicy. Ludzie, którzy je kolekcjonują, dzielą się na dwa obozy: osoby kupujące jedynie oryginalne lalki, i takie, które kupują również bądź jedynie podróbki zwane recastami. Osobiście jestem w pierwszym obozie i niestety nie mam zbyt dobrych doświadczeń w kwestii utrzymywania kontaktów z kolekcjonerami z obozu drugiego. W przeszłości byłam osobą bardzo agresywnie anty-recastową i przez długi czas sądziłam, że ludzie po prostu odpowiadają agresją na emocje, które otrzymują ode mnie. Zmiana podejścia zajęła mi wiele miesięcy i wymagała zrobienia potężnego researchu, który pozwolił mi bardziej otworzyć się na innych i dogłębnie zrozumieć problem. Jednak niezależnie od tego, w jaki sposób formułowałam swoje słowa i jak bardzo starałam się być miła, nadal spotykałam się z drugiej strony z niechęcią i agresją, co prowadziło czasami do absolutnie kuriozalnych sytuacji.

Można więc łatwo wywnioskować, że ludzie posądzający innych o stosowanie mowy nienawiści tak naprawdę nie są przeciwko nienawiści, a przeciwko głoszeniu odmiennych poglądów lub słyszeniu pod swoim adresem słów krytyki. Widać to szczególnie na grupach rysunkowych i generalnie w miejscach, w których wystawiamy pod ocenę naszą twórczość. Zdecydowanie wygodniej jest pomyśleć sobie, że ktoś skrytykował naszą pracę, ponieważ zazdrości nam talentu, a nie dlatego, że ma rację i lepsze wyczucie proporcji. Jesteśmy tak bardzo nauczeni nieumiejętności rozumienia hejtu i radzenia sobie z nim, że profilaktycznie traktujemy jako hejt wszystko to, czego nie chcielibyśmy usłyszeć. W wielu przypadkach robimy tak dlatego, że w procesie wychowawczym nie doświadczaliśmy emocji uznawanych powszechnie za negatywne i nie nauczono nas sposobów radzenia sobie z nimi. Byliśmy chowani pod kloszem, gdzie wmawiano nam, że jesteśmy wyjątkowi i jedyni w swoim rodzaju, że najważniejsze jest nasze dobre dobre samopoczucie i komfort, że nie musimy się z nikim liczyć, że mamy prawo być tacy, jacy chcemy być, a inni mają obowiązek to zaakceptować. Tymczasem prawda jest okrutna: jeżeli przez całe dzieciństwo i okres młodzieńczy jesteśmy posypywani brokatem, to po osiągnięciu pewnego wieku szybko przekonujemy się, że prawdziwe życie to nie patatajanie po tęczy, a ciągnięcie wozu po wyboistej i wyjątkowo krętej drodze. I chociaż ta prawda boli, nie nauczymy się radzenia sobie z krytyką i hejtem, jeżeli nie będziemy ich doświadczać. Osobiście uważam, że w procesie wychowania dzieci i młodzieży poświęca się temu tematowi niewystarczającą ilość uwagi i reaguje za późno i w niewystarczająco adekwatny sposób. I nic dziwnego - w końcu zdecydowana większość nauczycieli przeżyła swoją młodość w czasach, w których problem nie istniał, i nie są oni w stanie zrozumieć, co dzieje się w sercu młodego człowieka, który stara się odnaleźć swoje miejsce w świecie wirtualnym.

Tymczasem każdego dnia jesteśmy wystawiani na mnóstwo potencjalnych ataków ze strony hejterów. Czasami wolimy kryć się z poglądami i nie wypowiadać głośno swojego zdania, żeby się nie narazić. Wielu utalentowanych ludzi tworzy do szuflady, ponieważ boi ilości potencjalnego hejtu, z którym będą się musieli mierzyć. Zupełnie niepotrzebnie, bo kiedy już zaczynamy rozumieć, czym jest hejt i jak odróżnić go od konstruktywnej krytyki, możemy nauczyć się sobie z nim radzić. Przyznam szczerze, że kiedy sama zdecydowałam się na prowadzenie tego bloga, sądziłam, że szybko wyleje się na mnie wiadro pomyj. No bo jak to, dorosła baba pisząca o interaktywnych romansach, no popatrzcie na nią, jakie to głupie, hehe. Kto mnie czyta, wie również, że przez długi czas ukrywałam tego bloga nawet przed znajomymi, bo obawiałam się dziwnych spojrzeń z ich strony. Sporą pomocą w przełamaniu tego wewnętrznego oporu był fakt, że otrzymałam pracę jako community manager w grze MMORPG. Zawsze lubiłam ludzi i posiadam wysoko rozwinięte umiejętności interpersonalne, ale dopiero wejście z tymi przymiotami na bardziej profesjonalny poziom nauczyło mnie zdrowego dystansowania się od opinii dyktowanych emocjami. Z czasem do głosu doszło również przekonanie, że jeśli boję się wygłaszać poglądy przed znajomymi, to oznacza, że oni w ogóle moimi znajomymi być nie powinni. Oczywiście wiązało się to z odejściem z mojego życia paru ważnych dla mnie osób, ale po wielu miesiącach mogę stwierdzić, że było warto dać im odejść, bo wraz z nimi znikł również wspomniany wyżej lęk i reszta związanych z nim emocji.

Książę Kanut i Thorfinn z "Sagi Winlandzkiej". Grafika autorstwa DD (https://twitter.com/BUL3T67).
Skupmy się teraz na tym, jak odróżnić krytykę od hejtu. Jeśli zamierzacie stworzyć w przyszłości własną grę, musicie przyszykować się zarówno na jedno, jak i na drugie. Nie znam osobiście gry otome, pod której adresem ludzie nie wypowiadaliby wyjętych z rzyci teorii, szczególnie kiedy wyraźnie widać, że gry nawet nie przeszli. Jeżeli więc sądzicie, że Wasz tytuł będzie tak dobry, że nikt się nie przypieprzy, to mylicie się. Przypieprzy się i zrobi to z najwyższą przyjemnością.

Nieprawdą jest stwierdzenie, że krytyka nie może być ostra. Może być zarówno ostra, jak i prześmiewcza, ale musi przede wszystkim świadczyć o tym, że krytykujący ma pojęcie na temat kwestii, do których się odnosi. Bardzo nie polecam jednak tego sposobu krytykowania dzieła podczas kontaktu z jego autorem - łatwo bowiem pod wpływem emocji przekroczyć pewną linię i zgubić gdzieś intencję, która jest jednym z czynników odróżniających krytykę od hejtu. Tym, co stoi za krytyką, jest chęć pomocy autorowi. Krytykujemy, bo wierzymy, że stać go na więcej i to więcej by osiągnął, gdyby na przykład zrobił porządny research. Osobiście spotykam się z tym problemem dosyć często, ponieważ jako specjalista od tematu niepełnosprawności i alternatywnych metod komunikacji oceniam czasami opowiadania czy gry właśnie od tej strony. Niestety, niektórzy twórcy nie odrabiają z tej dziedziny lekcji i w efekcie na rynku pojawiają się babole pokroju "literatury" KatLett w postaci chociażby recenzowanego przeze mnie "Hunting For Online Demons" (ciekawi znajdą odnośnik w menu po prawej stronie). Nie mam też zwyczaju pozostawiania suchej nitki na grach, w których promuje się patologię jako model zdrowej relacji, czy tych posiadających koślawe tłumaczenie na język polski - o ile jestem w stanie przymknąć oko na tłumaczenia amatorskie, o tyle nie spodziewałam się znaleźć błędu w takim Red Dead Redemption 2, a znalazłam. Nade wszystko staram się, żeby moja krytyka była konkretna i skupiona jedynie na omawianym problemie. W podobny sposób przyjmuję ją również od innych - posiadam betę, która jest nie tylko moją przyjaciółką, ale też najbardziej surową recenzentką mojej twórczości, jaką znam. Gdyby nie ona, zapewne dawno temu spoczęłabym na laurach.

Po drugiej stronie barykady znajduje się hejt. Jego intencja jest prosta i bardzo łatwo jest ją wyczytać z kierowanych w naszą stronę słów - ma nam dosrać. Hejter ma w zasadzie gdzieś to, co tworzymy - on chce po prostu, żebyśmy poczuli się źle, bo to kompensuje mu braki, o których wspomniałam na początku. Niby coś do nas ma i niby to jest ważne, ale nie ma jaj, żeby nawiązać z nami kontakt i powiedzieć o tym wprost. Zasłania się więc złudnym poczuciem anonimowości w sieci i daje upust swoim frustracjom, mając szczerą nadzieję, że wsadzi kij w mrowisko i będzie mógł czytać nasze próby tłumaczenia się przed nim, zajadając popcorn. Przyznam szczerze, że pomimo wspomnianych wcześniej obaw, bardzo rzadko widzę hejt pod swoim adresem, co jest dla mnie rzeczą absolutnie nieprawdopodobną, ale dowodzi też tego, że czasami warto uwierzyć w siebie. Hejterzy bardzo często narzekają na brak reakcji na ich wiadomości, twierdząc, że hejtowany przez nich twórca nie jest najwidoczniej odporny na krytykę, ale nie dajcie się wciągać w tego typu gierki i oczekujcie konkretów, a nade wszystko - szacunku do Was jako twórców. Z hejterami nie podejmuje się dyskusji, bo oni tego właśnie oczekują i tym właśnie się karmią. Ich się ignoruje. W końcu uświadomią sobie, że nie będziecie dla nich źródłem rozrywki i sobie pójdą - oby po rozum do głowy.


Screeny z gry Kind Words.
Niektórzy twórcy gier idą jednak o krok dalej i tworzą aplikacje, które mają uświadomić nam nie tyle siłę wszechobecnego hejtu, co potęgę słów, którymi możemy go pokonać. Właśnie z taką ideą powstała prosta gra (chociaż w sumie ciężko nazwać ją grą) pod tytułem Kind Words. Jest to miejsce pełniące rolę naszego wirtualnego kawałka podłogi, w którym możemy anonimowo opisać swój problem i otrzymać odpowiedzi innych użytkowników w formie listów. Warunek jest jeden: mają one być uprzejme. Jakiś czas temu przechodziłam w swoim życiu bardzo ciężki okres i przez parę tygodni przypominałam emocjonalnego zombie. Nie ukrywam, że w Kind Words otrzymałam mnóstwo użytecznych porad i pełnych pocieszenia słów, których autentycznie potrzebowałam. To miejsce jest dowodem na to, że Internet potrafi być nie tylko niebezpiecznym, ale również wspaniałym miejscem. Koniecznie dodajcie tę grę do swojej Biblioteki Steam, szczególnie że kosztuje niecałe 20 złotych.

Kind Words możecie zakupić tutaj: https://store.steampowered.com/app/1070710/Kind_Words_lo_fi_chill_beats_to_write_to/?snr=1_7_15__13

Kind Words to rewelacyjna aplikacja, ale nie zmienia to faktu, że jako twórcy gier i contentu okołogrowego musimy nauczyć się zarówno przyjmować krytykę, jak i ją dawać. Pierwszą kwestię można wypracować w sobie już podczas prototypowania swojego produktu, kiedy pytamy o opinię ludzi mogących pomóc nam ulepszać naszą wizję. Ten temat szerzej omówimy sobie w innym wpisie - na dzień dzisiejszy chciałabym jedynie podkreślić konieczność otwartości na słowa, które niekoniecznie chcemy usłyszeć. Ja w pełni ufam swojej becie i niejednokrotnie uświadomiłam sobie, że nawet jeśli początkowo nie zgadzałam się z jej opinią, to z czasem uświadamiałam sobie, że jednak miała rację. Oczywiście nie oznacza to, że mamy ufać naszym recenzentom bezgranicznie - oznacza to jedynie, że mamy pozwalać im realnie dochodzić do głosu i nie odbierać zastrzeżeń odnośnie naszej twórczości jako atak na nas samych.


Na koniec mały bonus w postaci spojrzenia na problem z drugiej strony medalu, czyli JAK KRYTYKOWAĆ, ŻEBY TWÓRCY NAS SŁUCHALI:
1. Przystępujemy do krytyki wyspani, najedzeni i na pewno nie po wkurzającej rozmowie z szefem.
2. Nie nastawiamy się z góry na to, że dzieło, z którym obcujemy, jest męskiego narządu rozrodczego warte, nawet jeśli wszyscy wokół mówią, że jest.
3. Doceniamy starania. Nawet jeśli recenzowane przez nas jest słabe, należy wziąć pod uwagę to, że ktoś włożył mnóstwo wysiłku w jego stworzenie i wydanie. Mowa tutaj szczególnie o małych twórcach i ich debiutach (wyjątek: dzieło znaczenie przekracza granice głupoty i dobrego smaku - wtedy kubeł zimnej wody jest jak najbardziej wskazany).
4. Nie oceniamy dzieła bez zapoznania się z nim W CAŁOŚCI, bo możemy nieświadomie wystawić paskudną ocenę czemuś, czego na danym etapie jeszcze nie rozumiemy (dobry przykład: The House in Fata Morgana. Wielu graczy odbija się od pierwszych oddziałów, nie wiedząc jeszcze nawet, w jaką postać się wciela).
5. Staramy się, żeby nasza krytyka była konkretna. Unikamy ogólników typu "słaba fabuła" czy "źle napisane postacie". Zawsze podawajmy przykłady i dokładnie nakreślajmy popełniane przez twórcę błędy.
6. Upewnijmy się, że posiadamy odpowiednie kompetencje. Jeżeli krytykujemy fabułę, dobrze jest mieć wiedzę w temacie tego, jak ją poprawnie tworzyć. Jeżeli oceniamy poprawność psychologiczną postaci, to postarajmy się wcześniej odrobinę tej psychologii liznąć.
7. Uważajmy na pokusę stawiania równości między "Nie podoba mi się to dzieło" i "To dzieło jest słabe". Wyznacznikiem jakości dzieła powinna być w naszej krytyce wiedza, a nie gust.
8. Bierzmy pod uwagę fakt, że twórca nie musi liczyć się z naszą krytyką, a mimo to nadal może stworzyć dobrą grę. Starajmy się oceniać dane dzieło na różnych etapach jego powstawania (jeżeli mamy taką możliwość).

Jeżeli uświadomimy sobie, że dobry recenzent przestrzega powyższych punktów, będziemy również inaczej jego krytykę odbierać, nawet jeżeli będzie ostra. Mam szczerą nadzieję, że mój tekst pozwolił Wam zrozumieć, czym jest hejt, skąd się bierze, jak się z nim mierzyć i jak odróżnić go od krytyki. Jeżeli tworzycie gry visual novel lub planujecie jakąś stworzyć, zawsze możecie się ze mną skontaktować (adres e-mail znajdziecie na podstronie "Kontakt") i poprosić o opinię, chociaż ze względu na chroniczny brak wolnego czasu nie obiecuję, że odpiszę szybko.

Miłego weekendu!

sobota, 14 września 2019

168. Jaki ten facet jest uroczy, czyli Sosuke Takehira i jego niebezpośrednie pocałunki (7'scarlet)

Na wstępie chciałabym przeprosić Was za małą obsuwę w dodawaniu wpisów, ale praca bardzo dała mi się we znaki i nie miałam kiedy ograć kolejnych ścieżek. W ramach rekompensaty mam zamiar przedstawić Wam dzisiaj jednego z niewielu bohaterów, którzy podbili moje serce - i chyba nikogo nie zdziwi fakt, że to kolejny, który pochodzi z 7'scarlet. Ta gra jest świetna!


Na początek jednak muszę Wam coś wyznać. Na początku gimnazjum zakochałam się w pewnym chłopaku ze starszej klasy. Gość wyglądał jak totalny nerd i tak również się zachowywał. Nigdy nie widziałam go z dziewczyną, ograniczał kontakty jedynie do grona najbliższych kumpli (a i tu wykazywał się daleko idącą powściągliwością) i generalnie sprawiał wrażenie osoby najlepiej czującej się w swoim własnym towarzystwie. W dodatku pasjonował się fizyką i był świetny z matematyki. Byli tacy, którzy się z niego śmiali, ale ja zauroczyłam się nim bez reszty. Nie było wtedy Facebooka, a ja nie miałam śmiałości zagadać do niego bezpośrednio, więc przez wiele miesięcy czekałam na okazję, w której mogłabym przez przypadek zdobyć jakiś kontakt. W końcu udało mi się dostać numer GG (popularnego wtedy komunikatora internetowego) i napisałam. Z czasem staliśmy się dobrymi znajomymi i zaczęliśmy rozpoznawać się na szkolnych korytarzach. Z czasem zaczął nawet przychodzić do mnie, żeby podciągnąć mnie z matmy. Zaliczyliśmy też parę zupełnie niezobowiązujących wyjść, byliśmy nawet w kinie na "Incepcji". Chodziliśmy do tego samego liceum, ale ponieważ chłopak był starszy, w pewnym momencie musiał je opuścić. Jako student nadal czasami mnie odwiedzał i postanowiłam w końcu powiedzieć mu o tym, co czuję. Możecie jedynie wyobrażać sobie, jak silne było moje uczucie, skoro kochałam się w nim przez kilka lat, będąc jeszcze nastolatką (a jest to okres, w którym "wieczna miłość" trwa najczęściej dwa tygodnie). Niestety, mój ukochany stwierdził, że nie jestem w jego typie i od tamtej pory już się do mnie nie odezwał. Do dzisiaj jednak miło tę znajomość wspominam i omawiany w dzisiejszym wpisie Sosuke bardzo przypomina mi pokochanego przed wieloma laty Krzyśka. Tylko że jego historia kończy się happy endem.

Podobnie jak reszta bohaterów, Sosuke przybywa do Okunezato jako członek klubu łowców tajemnic. Jednak w przeciwieństwie do innych zdaje się być mniej zainteresowany integracją, a bardziej rozwiązywaniem związanych z tym tajemniczym miejscem zagadek. Spotykamy go w księgarni, kiedy sięgamy po przewodnik mogący wskazać nam miejsce poszukiwań naszego brata. OCZYWIŚCIE musi nam przy tym poślizgnąć się noga i OCZYWIŚCIE wpadamy wtedy w ramiona przystojnego młodzieńca w okularach, który zdaje się zupełnie nie dostrzegać malującego się na naszej twarzy rumieńca. W towarzystwie natomiast Sosuke daje się nam poznać jako osoba raczej chłodna, która do wszystkiego podchodzi z matematyczną wręcz precyzją i nie lubi tracić czasu na głupoty, chyba że w grę wchodzi popisanie się przed resztą. Nic zatem dziwnego, że z pewnym zdumieniem przyjmujemy jego zgodę na wybranie się z nami na lokalny festiwal, który zresztą szybko staje się okazją do zbliżenia się do siebie i przy okazji wkurzenia właścicieli większości straganów.

Sosuke w formie!
Wspólny wypad pozwala nam również poznać bardziej ludzką stronę Sosuke i jego poglądy na wiele spraw. Dowiadujemy się, że chłopak studiuje medycynę i pragnie w przyszłości ratować ludzi, ale interesuje go również filozofia, ze szczególnym uwzględnieniem życia po śmierci. Zdradza nam również pewne szczegóły ze swojego niezbyt udanego życia rodzinnego. Generalnie jawi się jako mężczyzna bardzo oczytany i inteligentny, ale również niezbyt przystosowany do życia w społeczeństwie. Atrakcje letniego festiwalu zadziwiają go w takim samym stopniu, jak nas zadziwiają jego poglądy dotyczące filozofii i fizyki. Jednak gdzieś pod tym wszystkim maluje się ponadprzeciętna wrażliwość i w niepamięć odchodzi chłód, który odczuwaliśmy podczas pierwszego naszego spotkania.

Wątek Sosuke jest również pierwszym, który naprawdę odkrywa przed nami tajemnice Okunezato. W poprzednich ścieżkach mierzyliśmy się z bliżej nieokreśloną siłą i w zasadzie jedynie dowiadywaliśmy się o istnieniu kolejnych tajemnic, co rodziło jedynie coraz więcej pytań. W wątku Sosuke widać natomiast, że zaczynamy powoli zbliżać się do końca historii. W końcu dowiadujemy się, kto stoi za zabójstwami w Okunezato i co skrywa w sobie tajemnicza posiadłość rodziny szefa hotelu. Pod tym względem jest to wątek zdecydowanie bardziej satysfakcjonujący i wynagradzający wysiłek gracza niż poprzednie.

Podoba mi się również poprowadzenie wątku romantycznego. Podobnie jak w przypadku wcześniejszych omawianych przeze mnie ścieżek, jest tu bardzo grzecznie i nie możemy liczyć na fajerwerki, ale wynagradza nam to bardzo umiejętne budowanie bliskości między bohaterami. Sosuke na pozór sprawia wrażenie tsundere, ale nie jest kopią kopii tego typu bohaterów z innych gier. Sprawia raczej wrażenie typowego faceta, który o wiele szybciej ogarnie budowę armatury hydraulicznej niż próbę zrozumienia własnych uczuć. To ktoś, który nie jest dobry w rozmawianiu o emocjach, ale za to świetnie radzi sobie z ich okazywaniem. W jego gestach widać wiele dojrzałości (co nie oznacza, że takie są wszystkie podejmowane przez niego decyzje), a w działaniach ciepło i troskę. I nie ukrywam, że osobiście mam ogromną słabość do takich mężczyzn. Nic zatem dziwnego, że Sosuke tak bardzo przypadł mi do gustu, mimo że z początku nie pałałam do niego zbytnią sympatią (jak już wiecie, nie przepadam za tsundere). Prawdą jest również, że w tej historii prym wiodą pocałunki. Oczywiście głównie niebezpośrednie, ale zdarza się wśród nich również parę pośrednich. Jeżeli jesteście ciekawi, jaka jest różnica między nimi i posiadacie w sobie gotowość wysłuchania tyrady na ten temat, to już wiecie, czyją ścieżkę odpalić. ;)

Podsumowując: opowieść Sosuke to kolejny bardzo dobrze napisany wątek w 7'scarlet i myślę, że już teraz mogę z całą pewnością nazwać ten tytuł jedną z najlepszych otome, w jakie grałam. Jeżeli poszukujecie gry z dobrze napisaną historią, ciekawymi postaciami i dreszczykiem w tle, a przy tym jesteście w stanie wybaczyć małe niedostatki romansowe, to nie znajdziecie chyba lepszej opcji. Polecam z całego serca!

***
Grę 7'scarlet możecie zakupić tutaj:
https://store.steampowered.com/app/839450/7scarlet/


piątek, 16 sierpnia 2019

167. Dupa i popierdółka, czyli waleczna Irena i okrutny Sosnowiec (Steam Prison)

Po raz kolejny powracamy z Okunezato do Miasta Pary. Tym razem odrzucamy kuszącą propozycję służby u Eltcreeda i pozostajemy w Sanktuarium, próbując odnaleźć się w świecie, w którym rządzi przemoc, zepsucie i tajemnicza organizacja zwana HOUNDS (OGARAMI). Zapraszam!


Och, Ines... Nie ukrywam, że zastępca dowódcy organizacji pilnującej porządku w dzielnicy wygnańców od razu wpadł mi w oko. Po trosze dlatego, że mam wielką słabość do mundurowych, a po trosze dlatego, że od razu dostrzegłam, iż on i Sachsen zostali ukazani na zasadzie dobrego i złego gliny. Podczas gdy ten drugi jest uosobieniem okrucieństwa, pychy i wręcz fetyszystycznego zamiłowania do przemocy, drugiemu zdarza się mieć ludzkie odruchy, jest wyrozumiały i potrafi myśleć racjonalnie. Kiedy po przeciwstawieniu się Sachsenowi lądujemy w więzieniu i otrzymujemy wątpliwą przyjemność stania się jego workiem treningowym, postanawiamy zarządzić strajk głodowy i szybko popadamy w letarg, nie licząc upływających nocy i dni. Z pomocą przychodzi nam Ines, twierdząc, że w sumie to bez sensu i tak naprawdę to właśnie chęć przeżycia może być ostateczną formą buntu, na którą możemy sobie pozwolić. Służy nam dobrym słowem i po jakimś czasie wypuszcza na wolność, a potem zjawia się w naszym życiu już zawsze, ilekroć wpadniemy w kłopoty, zupełnie jak Tuxedo z "Czarodziejki z Księżyca", tylko w czerwonej pelerynce. Powracamy dzięki temu do Rielith i Merlota, ale nie jest nam dane długo cieszyć się wolnością w prawie rodzinnej atmosferze. Oto bowiem zjawia się ukochany kobiety, któremu nie jest w smak to, że para się ona prostytucją, więc postanawia zabić jej syna i ją przy okazji. Udaje nam się jednak łajdaka schwytać i oddać po czułą opiekę chłopców z HOUNDS. Postanawiamy również zamieszkać w domu zamordowanych nieszczęśników i jakoś zorganizować sobie rzeczywistość, mając nadzieję na dowiedzenie swojej niewinności i powrót na Wysokości. Na naszej drodze ponownie staje Ines, który postanawia zacząć brać u nas lekcje wiedzy o społeczeństwie, w zamian ucząc nas gotowania i przygotowując się jednocześnie do powrotu na wyżyny. I jest to wstępem do bardzo obiecującej, ale niestety również najbardziej miałkiej historii ze Steam Prison, jaką miałam (nie)przyjemność poznać.

Na pierwszy plan rzuca się tu jednak dosyć kontrowersyjny wybór imion naszych bohaterów. Ines jest bowiem kobiecym imieniem i nijak nie pasuje do postawnego oficera policji. Również Sachsen Branderburg to nazwa kraju związkowego i miasta w Niemczech. To trochę tak, jakby nazwać MĘSKIE postacie z gry Irena i Sosnowiec Zachodniopomorski. Wiem, że Japończycy mają fioła na punkcie niemieckich nazw, ale byłoby super, gdyby przed wydaniem gry zrobili chociaż minimalny research, bo efekt brzmi kuriozalnie.

Sachsen Branderburg w pełnej krasie.
Po rozegraniu wątków Eltcreeda i Ulrika z wypiekami na twarzy oczekiwałam opowieści, która będzie miała miejsce w dzielnicy Sanktuarium. I niestety, srodze zawiodłam się jej niewykorzystanym potencjałem. Teoretycznie każdy z elementów historii jest dobry, ale potraktowany powierzchownie i po macoszemu. Tajemnicze lekarstwo rozdawane biedocie, znęcanie się nad kryminalistami z Wysokości, wyjątkowo brutalne szkolenie nowych członków bestialskiej organizacji czy wątek Merlota i Rielith - wszystko dało się przedstawić lepiej i wywołać u gracza o wiele więcej intensywnie przeżywanych emocji. Nie pomaga tutaj też kreacja samego Inesa, który świetnie sprawdza się jako dobry glina, ale kompletnie nie nadaje się do wątku romantycznego. Twórcy co jakiś czas zaskakują gracza naprawdę fajnym pomysłem, który natychmiast zakopują głęboko pod ziemią. Przykładowo członków HOUNDS przymusowo rekrutuje się z oficerów policji z Wysokości, których przydzieleni na służbę partnerzy dopuszczają się przestępstwa. W ten sposób do Sanktuarium zostaje sprowadzony Fin, który przechodzi wyjątkowo brutalne szkolenie na członka tajemniczej organizacji. Tymczasem Ines pragnie powrócić na Wysokości, żeby oczyścić dobre imię własnego partnera, przez którego sam został z nich w przeszłości wydalony. Żeby jednak otrzymać na to pozwolenie od Sachsena, musi grać w jego okrutną grę i ma na sumieniu wiele ludzkich istnień. Oba te wątki zdają się tworzyć świetne fundamenty pod ukazanie przeżyć psychicznych powiązanych z nimi postaci. Niestety, Fina spotykamy ponownie dopiero po scenie finałowej, a sam Ines zdaje się być niewzruszony jak głaz rozgrywającym się przy jego udziale bestialstwem. W końcu tak łatwo przejść obojętnie wobec zabicia niewinnego człowieka, jeśli robimy to dla własnych interesów, prawda?

Paradoksalnie, najbardziej wrażliwą postacią zdaje się być tutaj Sachsen. Niesamowicie spodobało mi się to, że w opowieści Inesa została ukazana jego ludzka strona. Niestety, jego historia również została potraktowana bardzo powierzchownie, a dokonywane przez niego wybory często są pozbawione logiki. Osobiście uważam go za najlepszą potencjalną opcję romansową i gdyby jedynie odpowiednio wszystko poprowadzić, można byłoby w pełni zaprezentować potencjał wrażliwego człowieka, który stał się bestią. Na jego tle Ines zdaje się być po prostu szary, nijaki i pozbawiony charakteru.


Ines jest też wyjątkowym nieudacznikiem, jeśli chodzi o uczucia. Aż trudno mi uwierzyć w to, że jest starszy od protagonistki o jedenaście lat. Na tym etapie i po takich przeżyciach powinien być już raczej samoświadomym mężczyzną, który niejedną beczkę soli w życiu zjadł mi ma nieco doświadczeń, również jeśli chodzi o relacje z kobietami, nawet te bardzo powierzchowne. Tymczasem nasz zastępca dowódcy w czerwonym kubraczku zachowuje się jak nastolatek, który nie wie, czym jest miłość, nie umie wyznać uczuć i czerwieni się przy byle okazji. Jasne, teoretycznie można zwalić to na jego wychowanie, ale gość jest już w Sanktuarium od wielu lat i powinien nauczyć się co nieco o relacjach międzyludzkich, choćby z obserwacji samych skazańców i innych członków HOUNDS, którzy nie mają problemów z korzystaniem z usług prostytutek. Mógł zostać nauczycielem i przewodnikiem zagubionej Tistelli, ktora wyraźnie nie potrafi odnaleźć się ani w nowym miejscu, ani w nowej sytuacji, ani w świecie własnych uczuć. Mógł, ale nie został. Kolejny zmarnowany potencjał.

Jest jednak jeden wątek, który niesamowicie mi się w tej historii spodobał. Chodzi o opowieść Thei, ktora była dowódcą HOUNDS przez Sachsenem. Kobiety starszej od naszych chłopców, posiadającej silny charakter, trzeźwą ocenę sytuacji, dobre serce i niesamowite poczucie humoru. Nic dziwnego, że Sachsem spoglądał na nią z podziwem i dosyć nieudolnie smalił do niej cholewki - to w końcu ona zapewne sprawiła, że gustował w kobietach starszych niż osiemnastoletnia zaledwie protagonistka (i w przeciwieństwie do Inesa nie stronił od cielesnych uciech). Theia jest postacią prostą i nieskomplikowaną, ale bardzo dobrze poprowadzoną i gdybym wygrała w Totka, to wydałabym wszystko na zrobienie przez twórców DLC z nią i mniej pierdołowatym Sachsenem w roli głównej.

Pierdołowatość męskich postaci to zresztą główny minus tej gry. Ines zachowuje się tak, jakby obiema rękami nie potrafił własnego tyłka znaleźć, Fin zawsze ma ze strachu pełne gacie, Ulrik czerwieni się na dźwięk słowa "miłość" (przy "seksie" pewnie zszedłby na zawał), a Eltcreed nadrabia za wszystkich i jest zbokiem bez ogłady. Im dłużej gram w Steam Prison, tym wyraźniej widzę, jak wiele rzeczy tutaj nie działa i jak wiele potencjału romantycznego poszło na zmarnowanie. Szkoda, bo sama fabuła jest ciekawa, a uniwersum oryginalne i zdecydowanie warte poznania. Mam szczerą nadzieję, że będzie mi jeszcze dane pozytywnie się zaskoczyć przy okazji kolejnych dwóch wątków i znajdę w tej grze jeszcze coś dla siebie.

***
Grę Steam Prison możecie zakupić tutaj:
https://store.steampowered.com/app/977460/Steam_Prison/

poniedziałek, 29 lipca 2019

166. Gdybym spotkała Toę Kushinadę, czyli o idealnym prezencie dla otaku i miłośnika kotów

Toa tak bardzo przypadł mi do gustu, że zaczęłam zastanawiać się, co bym zrobiła, gdybym rzeczywiście go spotkała. Jak pamiętacie, ten bohater jest chodzącą słodyczą i chociaż najchętniej miałoby się ochotę go schrupać, to jest również dorosłym mężczyzną. I - nade wszystko - miłośnikiem kotów. Ci, którzy mnie znają, doskonale wiedzą, że uwielbiam koty. Psy też lubię, ale jednak nie tak bardzo, jak te enigmatyczne i pełne wdzięku zwierzęta, których nie da się nauczyć przywiązania na komendę. Są to cechy, które bardzo cenię sobie również u ludzi, więc nic dziwnego, że zwykle najlepiej dogaduję się z innymi kociarzami. Jednym z nich jest mój przyjaciel, który w obyciu jest równie uroczy, co bohater 7'scarlet. I chociaż jesteśmy ze sobą blisko, to zawsze, ale to zawsze mam problem ze sprawieniem mu odpowiedniego prezentu. Większość mangowych gadżetów dla miłośników kotów jest słodziutka jak góra cukru polana lukrem, co niekoniecznie trafia w męskie gusta - w końcu nie każdy ubóstwia jedynie to, co jest "kawaii". Na szczęście z pomocą przyszedł mi sklep Present Simple. Wiecie, że zawsze chętnie opowiadam Wam o dobrych doświadczeniach związanych nie tylko z grami otome, więc jeśli szukacie miejsca, w którym sprawicie prezent dla otaku w każdym wieku, to tutaj traficie idealnie.

Otrzymane przeze mnie gadżety tak bardzo spodobały się Zippowi, że postanowił pomóc mi w robieniu zdjęć - mimo że sam jest myszą!


Pierwszą rzeczą, która zgarnęła u mnie ogromny plus, było bardzo szybkie nadanie paczki - szczególnie że należę do osób zapominalskich i często przypominających sobie o urodzinach znajomych na ostatnią chwilę. Sama przesyłka zapakowana jest również na tyle dyskretnie, żeby nie można było od razu stwierdzić zawartości, więc można bez problemu zrobić niespodziankę nawet komuś z rodziny czy drugiej połówce (tej lepszej). Zaletą jest też opakowanie samo w sobie. Zdarzało mi się zamawiać ze sklepów z gadżetami kubki, które były zapakowane jedynie na słowo honoru i cudem jedynie nie potłukły się w transporcie. Natomiast Present Simple pakuje je w osobne styropianowe pudełka, dzięki czemu możecie mieć pewność, że zamówiony na ostatnią chwilę kubek dla przyjaciela nie dotrze do niego w formie puzzli. Tak, dobrze przeczytaliście - dzięki możliwości zapakowania gadżetu jako prezent możemy wysłać go do obdarowywanego bezpośrednio ze sklepu.

Mnie osobiście urzekł kubek z kotem-samurajem. Jak wiecie, bardzo lubię grę Hakuoki: Kyoto Winds, więc nic, co samurajskie, nie jest mi obce, a w dodatku ze wzoru wprost wylewa się nienachalna słodycz, którą nie pogardzi chyba żaden obdarowany mężczyzna. Spodobała mi się również kontrastowa i wyrazista kolorystyka nawiązująca do japońskiej flagi. Kubek wykonany jest bardzo ładnie, ale jeśli miałabym mieć wobec niego jakieś zastrzeżenia, to byłoby to nieznaczne ucięcie grafiki przy mniejszym kocie (czego nie widać na grafice poglądowej w sklepie), a także delikatne rozmazanie nadruku przy górze kubka, co c kolei można zobaczyć na zaprezentowanych przeze mnie zdięciach (moim zdaniem lepiej byłoby zadbać o to, żeby na tym miejscu nadruk się zwyczajnie nie znajdował). Mimo tych drobnych wad kubek nadal prezentuje się ślicznie i stanowi bardzo ładny podarunek, nie tylko dla fana filmów Akiry Kurosawy.

Kolejnym znalezionym przez nas w paczce cudem są dwa urocze portfeliki. Pierwszy z nich wygląda jak połączenie kociej wersji popularnych gadżetów z puchatym zadkiem corgiego i bohaterów "Szopów w natarciu" Hayao Miyazakiego (z wiadomych względów ;)). W środku nie znajdziemy zbyt dużo miejsca, ale puchatość portfelika na pewno z przyjemnością zaopiekuje się naszymi drobniakami.
Drugi portfelik nie posiada uroczych kocich stópek, ale nadrabia to uszkami i fajnym nadrukiem, a przy tym wygląda na wykonany z nieprzemakającego materiału, więc może być świetnym miejscem do trzymania kart i banknotów, a także służyć jako mała kosmetyczka.

I w końcu at last, but not least - przypinki. Ci, którzy mnie znajdą, doskonale wiedzą, że nie jestem za bardzo przypinkową osobą, ale jestem w stanie docenić te fajnie wykonane (jak w przypadku recenzji edycji kolekcjonerskiej Hakuoki: Edo Blossoms) i zawsze znajdę dla nich jakieś zastosowanie. Te ze sklepu Present Simple są idealne dla każdego, kto kocha współczesne popkulturowe trendy - od perfekcyjnego materiału na waifu po wiele wyrażające pytanie "Nani?!". Tutaj muszę dodać również coś od siebie na temat wykonania przypinek - wierzcie mi lub nie, ale osobiście nie widziałam estetyczniej wykonanych nadruków i do tej pory jestem na tyle oczarowana ich jakością, że chyba przeproszę się z noszeniem tego typu gadżetów. Nawet Zipp znalazł wśród nich coś dla siebie. ;)


Podsumowując: jeżeli poszukujecie fajnego sklepu z gadżetami, którymi sprawicie radość zarówno miłośnikom słodkości, jak i nieco poważniejszym otaku, to nie musicie szukać dalej. Present Simple posiada w swojej ofercie koszulki, kubki i poduszki, a nawet klapki (oczywiście japonki) i czapki z daszkiem. Ja już dzisiaj wiem, że na pewno ponownie coś od nich zamówię. W końcu każdy otaku zasługuje na wyjątkowy prezent.

Z pełnym asortymentem sklepu Present Simple zapoznacie się TUTAJ!

Za możliwość zrecenzowania produktów dziękuję sklepowi Present Simple.


165. Odkryłam największego słodziaka gier otome! (7'scarlet)

Wiem, że teraz powinnam wziąć się w sumie za recenzję kolejnego wątku ze Steam Prison, ale nie mogłam się powstrzymać. Ten liliowowłosy okularnik wpadł mi w oko już przy pierwszym kontakcie z 7'scarlet i nie mogłam się doczekać, kiedy w końcu rozegram jego wątek. Bardzo cieszę się, że ten dzień w końcu nadszedł. Czytajcie dalej, a dowiecie się, jak uszczęśliwić każdego miłośnika kotów.


Toę spotykamy podczas wyprawy z Hino do świątyni w Okunezato. Naszym uczom ukazuje się uroczy młodzieniec w yukacie, który jest bardzo zajęty zbieraniem się z ziemi po upadku. Szybko wychodzi na jaw, że nieszczęśnik zamierzał nakarmić miejscowe koty, które zdają się mieć do niego wyjątkową słabość, a on sam nazywa je bóstwami opiekuńczymi miasteczka. Chłopak prędko się ulatnia, po czym widzimy się z nim ponownie na wieczornym spotkaniu miłośników łowców tajemnic. Toa daje się nam poznać jako typowy, chorobliwie nieśmiały nerd, który prędzej obejrzałby wszystkie fillery "Naruto" niż zaprosił dziewczynę na kawę. To zakochany w grach i anime outsider, który bardzo usilnie próbuje dopasować się do innych i nadążyć za mainstreamem, ale średnio mu to wychodzi, szczególnie że nawet pośród ludzi przywdziewa oddzielającą go od świata zbroję pod postacią ocieplanej yukaty, zdecydowanie nieadekwatnej do panującego w grze lata. Można odnieść wrażenie, że chłopak najbezpieczniej czuje się właśnie w niej i swoich grubych okularach, które zdradzają raczej dużą wadę wzroku niż chęć nadążania za modą. Jednym słowem: przegryw. Przegryw i... chodząca słodycz.

Toa zaprasza nas na wspólne oglądanie sztucznych ogni podczas miejscowego festiwalu, które ostatecznie kończy się karmieniem kotów w parku i podziwianiem widowiska z dala od ludzi. Nasz towarzysz zdecydowanie źle czuje się w tłumie i bardzo denerwuje się naszym pierwszym wspólnym wyjściem, ale stara się dać z siebie wszystko. To zresztą cecha, która przejawia się we wszystkim, co robi. Nieustannie stara się pomóc, co w połączeniu z jego gapostwem kończy się potłuczonymi talerzami i częstymi upadkami. Chłopak bardzo bierze sobie do serca pomoc w odnalezieniu naszego brata i jednocześnie mocno przeżywa własną bezradność. Ma niską samoocenę i przez wieloletnie poniżanie ze strony rówieśników myśli o sobie dokładnie w ten sam sposób, w jaki myśleli o nim inni. Mimo to nie jest postacią bierną i jest to coś, co najbardziej mi się w jego kreacji podoba. Twórcy gier otome bardzo często ulegają pokusie i wsadzają takie postacie w relacje, w których to kobieta nosi spodnie i zdaje się wręcz ciągnąć za sobą partnera, który przejawia inicjatywę worka kartofli. W przypadku wątku Toi mamy do czynienia z gościem, który próbuje walczyć ze swoimi słabościami i potrafi zdobyć się na odważne czyny i wyznania, ale nie stoi to w sprzeczności z jego osobowością. Jest absolutnie przesłodki, kochany i uroczo ciapowaty - na sam jego widok ma się ochotę go przytulić. No i kocha koty, co dla mnie zawsze jest ogromnym plusem, jako że sama jestem kociarą. Jednak gra 7'scarlet nie byłaby produkcją z dreszczykiem, gdyby nasz bohater nie skrywał własnej tajemnicy. I to takiej, która po odkryciu uderza gracza z mocą rozpędzonego kowadła (jeśl ktoś chce uniknąć spoilerów, niech ominie tekst napisany kursywą).


Okazuje się bowiem, że chłopak to nikt inny, tylko sławny A-TO, frontman grupy AUK ZERO, mający niebawem zagrać koncert w Okunezato. Co robi tym pełnym niebezpieczeństw mieście zupełnie sam, bez opieki menadżera i ochrony - pozostaje tajemnicą. Faktem jest, że nawet po wyjściu tego sekretu na jaw nadal pozostaje sobą. Trochę bałam się, że nagle okaże się, że to wszystko było tylko na pokaz i ujrzymy przed sobą pewnego siebie gwiazdora, który zrzuca maskę (razem z okularami) i od tej pory zachowuje się jak samiec alfa, któremu niepotrzebne są podboje, aby wszystkie były jego. Na szczęście tak się nie stało, chociaż opowieść Toi jest jednocześnie dosyć smutnym zobrazowaniem tego, jak wygląda życie członka azjatyckiego boysbandu. Wiem, że takie zespoły są u nas bardzo popularne, ale sama odczuwam pewne wyrzuty sumienia, kiedy ich słucham, i trochę boli mnie skala reżyserowania całego zjawiska (nie żeby u nas tego nie było, bo za działaniami twórcy zawsze stoi wytwórnia, ale jednak bardziej zachęca się artystów do bycia sobą i buduje ich markę w oparciu o ich indywidualność). Jeżeli komuś zachowanie menadżerki Toi wydaje się przesadzone, to powinien uświadomić sobie, że w rzeczywistości tak właśnie to wygląda. Jeżeli utalentowany wokalnie chłopak trafia do boysbandu, to wytwórnia ustala mu wszystko: jaką ma mieć osobowość (wszak wiadomo, że w każdej grupie musi znaleźć się słodki romantyk czy niegrzeczny chłopiec, najlepiej z zamiłowaniem do rapowania), jak się zachowywać, jak ubierać, gdzie chodzić, co mówić, jak się wysławiać. Taki nieszczęśnik staje się "idoru", czyli idolem nastolatek - ma rozkochiwać w sobie fanki (ale na odległość, ze sceny) i nie wolno mu robić niczego, co mogłoby tę ślepą miłość podburzyć. Nie ma więc prawa do posiadania dziewczyny czy spotykania się z przyjaciółkami płci pięknej, ponieważ jest winien swoim fankom przeświadczenie, że mogłyby go w sobie rozkochać i go mieć, bo to napędza ich przywiązanie do grupy i jednocześnie sprzedaż płyt. Nikogo tak naprawdę nie obchodzi, jaki dany muzyk jest w rzeczywistości - wszyscy kochają jedynie wytworzoną wokół niego medialną iluzję. Było mi tak naprawdę bardzo żal Toi, bo choć z jednej strony otrzymał uznanie i podziw (a więc coś, na co ze strony rówieśników nie mógł liczyć), to z drugiej stał się niewolnikiem przemysłu, dla którego był jedynie dobrze sprzedającym się produktem. Komuś o takiej wrażliwości mogłoby to mocno siąść na psychice.


Sam wątek raczej nie popycha nas zbytnio w stronę odkrycia prawdy o naszym zaginionym bracie, ale podobnie było w przypadku Isory. Skupia się natomiast na budowaniu więzi między postaciami i odkrywaniu kolejnych tajemnic Okunezato. Samo natężenie elementów otome nie jest jednak większe niż w przypadku poprzednich wątków. To nadal bardzo grzeczna gra, w której granicę bliskości między bohaterami wyznacza pocałunek i chociaż cała opowieść pełna jest ciepła, to nadal jest utrzymana w mocnych ryzach i bardziej skupia się na tym, do czego mogłoby między postaciami dojść, a nie na tym, do czego dochodzi. Taki jednak urok koreańskich produkcji, w których mocno daje o sobie znać ichniejsza cenzura obyczajowa i na próżno szukać w nich odważniejszych scen. Mimo to 7'scarlet nadal jest ponadprzeciętnie napisaną grą i wątek Toi stanowi dowód na to, że ktoś poszukujący dobrej fabuły z dreszczykiem zdecydowanie się na niej nie zawiedzie.

***
Grę 7'scarlet możecie zakupić tutaj:
https://store.steampowered.com/app/839450/7scarlet/

sobota, 13 lipca 2019

164. Przez żołądek do śmierci, czyli opowieść Isory (7'scarlet)

Po krótkiej przerwie powracamy do tajemnic Okunezato. Tym razem postanowiłam wybrać wątek Isory - młodziutkiego kucharza z Fuurikan Hotel, w którym zatrzymujemy się, żeby rozwiązać tajemnicę zaginięcia naszego brata (kto nie wie, o jaką grę chodzi, powinien zerknąć tutaj: https://tiny.pl/trtjk). Miłej lektury!


Isorę poznajemy niemalże tuż po przybyciu z Hino do Okunezato. Chłopak okazuje się być nie tylko członkiem lokalnego klubu łowców tajemnic, ale również bardzo utalentowanym i obiecującym szefem kuchni. Nic dziwnego, że właściwie od początku wzbudza w nas podziw, szczególnie że okazuje się być od nas młodszy. W dodatku nie obnosi się ze swoimi umiejętnościami - zdecydowanie robi to natomiast w przypadku uśmiechu i żartów, bowiem jego sympatyczna i przepełniona poczuciem humoru osobowość wręcz emanuje z niego na każdym kroku. Jego jedzenie jest przepyszne i trudno dziwić się temu, że czuje się na zlocie klubu jak ryba w wodzie, bo ma niebanalną okazję do wykazania się swoim talentem. Poza tym niemalże od początku zdaje się być nami zainteresoway i wyraźnie widać, że wpadłyśmy mu w oko. Szybko też postanawia przystąpić do działania i zaprasza nas na miejscowy festiwal, gdzie dosyć nieporadnie, ale intensywnie z nami flirtuje. Z początku nie traktujemy go poważne, w dodatku chłopak szybko zaczyna zdradzać dosyć niepokojące zachowania: zazdrość w stosunku do Hino i ogromną nawet jak na swój wiek zaborczość, co sprawia, że miejscami zdaje się być wręcz przerażający. Wygląda też na to, że wie o wiele więcej, niż nam się wydaje, i skrywa wiele tajemnic, dla których nieschodzący z jego twarzy uśmiech jest tylko przykrywką. To właśnie od niego w tej wersji historii wychodzi iskra powodująca fabularny pożar: kiedy wracamy z wyprawy do miasta z Hino, chłopak serwuje nam w ramach kolacji tartę truskawkową, mimo że wie, że nienawidzimy truskawek. W efekcie Hino decyduje się zjeść jedną z nich, a drugą dać kotu często odwiedzającemu hotelowy ogród. Następnego dnia kot zostaje znaleziony martwy, a Hino ląduje w szpitalu, a to jedynie początek mrocznej i niekoniecznie łatwej historii. Historii, która zakończy się rozkwitem uczucia do młodziutkiego kucharza o granatowych oczach.

Ci, którzy mnie czytają, wiedzą zapewne, że nie przepadam za młodszymi postaciami w grach otome, stąd też Isora nie wzbudzał we mnie jakichś głębszych uczuć. Muszę jednak przyznać, że jego wątek spodobał mi się bardziej niż opowieść Hino. Przede wszystkim bardziej skupia się na uczuciach bohaterów i naprawdę możemy w nim poczuć, że gramy w wirtualny romans, czego brakowało mi wcześniej. Bardzo lubię również wyraziste i niejednoznaczne postacie i Isora bardzo dobrze balansuje na granicy bycia słodziutkim chłopcem i zaborczym mężczyzną z obsesją na punkcie sprawowania kontroli. To yandere, ale bardzo dobrze wyważony, który potrafi wzbudzić zarówno szczerą sympatię, jak i rówie szczery niepokój.


A jeśli już o niepokoju mota, to i tym razem 7'scarlet nie zawodzi. To naprawdę porządnie napisana i skonstruowana opowieść z elementami grozy i twórcy bardzo zadbali o to, żeby uczucie napięcia towarzyszyło nam do samego końca. Spodobało mi się również to, że odpowiedziała na parę ważnych pytań i dołożyła kilka brakujących elementów układanki do zarysu historii, którą poznaliśmy w wątku Hino. Wprawdzie  niektóre z nich pozostawiają u gracza pewien niedosyt (jak choćby sytuacja rodzinna Isory) czy wręcz widać wynurzające się z nich niedociągnięcia (człowiek nie truje się jedzeniem w przedstawiony w grze sposób), ale całość jako taka jest bardzo logiczna i spójna. Dodatkowym plusem jest zachowanie naszej bohaterki, która często podejmuje samodzielne decyzje i nie boi się wypowiedzieć własnego zdania.

Generalnie uważam opowieść Isory za naprawdę dobry kawałek historii i świetnie się przy nim bawiłam, mimo że on sam jako postać nie wzbudzał we mnie głębszych uczuć. To zdecydowanie nie jest typ, dla którego mogłabym stracić głowę, ale mimo to szczerze doceniam jego kreację. Nie spodziewałam się po jego wątku wiele, a tymczasem otrzymałam o wiele więcej, niż sądziłam. Trochę bałam się, że po obiecującej opowieści Hino kolejna nie będzie już trzymać podobnego poziomu, a w rzeczywistości mój apetyt na poznanie tajemnicy Okunezato jeszcze się zwiększył. I nie ukrywam, że nie mogę doczekać się, kiedy ponownie tam zawitam, a to chyba najlepsza rekomendacja do sięgnięcia po ten tytuł.

***
Grę 7'scarlet możecie zakupić tutaj:
https://store.steampowered.com/app/839450/7scarlet/


sobota, 6 lipca 2019

163. Co z tą Szkocją, czyli recenzja light novelki "Kawaii Scotland"


Ci, którzy od dawna czytają mojego bloga, doskonale wiedzą, jak wielką sympatią darzę Szkoto-uniwersum stworzone przez autorki chyba najbardziej zabawnego polskiego mangopolo (więcej na ten temat możecie przeczytać tutaj: https://tiny.pl/g6381). Z miejsca pokochałam przeuroczego Ukechana i perypetie uczniów szkoły średniej w krainie mielonką i smalcem płynącej. I chociaż z biegiem lat przestałam powoli żywić nadzieję na kolejny tom (w końcu czekamy nań już trzeci rok...), z pewną dozą sympatii przyjęłam informację o wydaniu light novelki o tym samym tytule. Z pewną, bo nie wiedziałam, jak autorki (czy raczej autorzy, bo i dla męskiego rodzynka znalazło się tym razem miejsce) poradzą sobie z bawieniem odbiorców w zupełnie innej formie literackiej.

Zacznijmy jednak od tego, co widać od razu, a więc o jakości wydania od strony technicznej. Tomik do najtańszych nie należy (w końcu za 34,99 zł możemy już zakupić pełnoprawną książkę) i posiada nieduży format identyczny z wymiarami uprzednio wydanej mangi, co nie sprawia zbyt imponującego wrażenia. Mimo to warto przyjrzeć się mu bliżej, ponieważ te niedogodności wynagradza nam porządny papier i naprawdę bardzo solidne klejenie, które jest w stanie wytrzymać długie godziny lektury czynionej w dosyć ekstremalnych warunkach, a tak właśnie było w moim przypadku. Od razu widać również dopieszczenie sanego wydania i w oczy rzuca się całkiem spora ilość ilustracji czy matematyczne wzory zdobiące ostatnie strony rozdziałów. Niestety, w oczy rzuca się również stosunkowo mała czcionka - osobiście wiele dałabym za większą ilość stron i bardziej komfortowe rozłożenie tekstu. Tomik przychodzi z obwolutą i chociaż ja za nimi nie przepadam, byłam na nią po kontakcie z komiksem przygotowana. Jeżeli naprawdę miałabym do czegoś się przyczepić, to jest to tekst z tyłu okładki, którego jest... dużo. O wiele za dużo. Zawsze uczono mnie, że to miejsce zarezerwowane jest dla tych ludzi, którzy wezmą tomik do ręki w sklepie i będą chcieli dowiedzieć się, czy zaprezentowana treść trafi w ich gust (co przełoży się na potencjalny zakup lub nie). Taki opis powinien być więc w miarę treściwy i krótki, i skupiać się na zachęceniu odbiorcy do lektury poprzez wzbudzenie zainteresowania. Tymczasem tutaj mamy opis uniwersum i wytłumaczenie, dlaczego właśnie tak, a nie inaczej, aspirowanie do wyrośnięcia na drugiego Terry'ego Pratchetta i bardzo ubogi w treść, ale za to obfity w formę opis fabuły. Szczerze? Gdybym nie znała mangi i natknęła się na light novelkę, to by mnie to zwyczajnie odstraszyło. Nie jest to może grzech wołający o pomstę do nieba, ale zdecydowanie można było zrobić to lepiej... lub chociaż czytelniejszą czcionką.


Razem z tomikiem przybyła do mnie kartka pocztowa i dwustronny brelok z Tonido i Panem Dodawaczkiem. I o ile brelok bardzo mi się spodobał (i przydał), o tyle do kartki mam mieszane uczucia. Bardzo lubię, jeżeli tego typu gadżety mogę w jakiś sposób wykorzystać. Obawiam się jednak, że w tym przypadku mina pani na poczcie byłaby zbyt bezcenna, więc szybko zaniechałam podobnego pomysłu, traktując kartkę jako zakładkę. Ale w sumie zakładkę bardziej bym wobec tego wolała.

Ogólnie jednak jest dobrze i techniczna strona wydania nie podpadła mi niczym na tyle, żeby zniechęcić mnie do sięgnięcia po treść - w końcu to ona gra tutaj pierwsze skrzypce. Fajnie, że autorzy umieścili na początku parę stron wyjaśnień dla osób, które nie miały wcześniej styczności z komiksem - niefajnie, że w dziale poświęconym językowi znalazło się poniższe zdanie: Poza tym lubimy celowe powtórzenia, słowotwórstwo i podejrzany szyk zdań. Bo ta książka to taki wielki dowcipasek stylistyczny jest. Językowi puryści mogą śmiało traktować ją jako horror. Brzmi to dla mnie trochę jak takie asekuracyjne: "Jeżeli ktoś się będzie czepiał o język, to powiemy mu, że tak miało być". Wspomniany powyżej Terry Pratchett (będący, swoją drogą, jednym z moich ulubioncyh autorów) również posiadał bardzo specyficzny styl, a mimo to nigdy nie musiał się w ten sposób tłumaczyć, ponieważ w jego książkach widać było wyraźnie cel użycia danego zabiegu stylistycznego. Taka asekuracja oznacza natomiast, że nie jest się do końca pewnym własnych umiejętności. Być może autorzy nie mieli tego na myśli, ale ja tak właśnie to odebrałam. Nie brońmy dzieła, które powinno umieć obronić się samo.

Light novelka opowiada o przygodach studenta matematyki o imieniu Tonido, który jest uosobieniem lokalnego przegrywa - głównie dlatego, że pomimo ukończenia liceum nie znalazł sobie jeszcze męża. Nic nie może jednak poradzić na fakt, ż jego serce podbiła właśnie matematyka i każdą wolną chwilę poświęca zgłębianiu jej tajemnic i zastanawianiu się, czy istnieje liczba większa niż sto. Pewnego dnia postanawia posprzeczać się o to z wykładowcą, wystawiając się nie tylko na jeszcze większe pośmiewisko, ale i na widok Abraxasa McFloya, księcia Szkocji, który usilnie poszukuje kogoś, kto przekroczy myślą granicę stu i pomoże mu rozwiązać dosyć palący problem natury skarbowej. W ten właśnie sposób nasz bohater ląduje w posiadłości księcia, jego sług, synów i wrednego lokaja o imieniu Sebastian. Jeszcze nie przeczuwa, że ta na pozór czysto naukowa misja stanie się dla niego początkiem wielu przygód i wyjścia z kokonu bycia przegrywem.

Synowie księcia Abraxasa: Lucjusz i Armand. Od razu widać, który jest który.
I o ile sam zarys fabularny wydaje się być w porządku, o tyle w tekście widać spore braki warsztatowe autorów. Od razu rzuca się w oczy ich doświadczenie w bawieniu odbiorców przy pomocy komiksu i nie do końca udana próba zrobienia tego samego przy pomocy novelki. W komiksie liczy się nie tylko tekst, ale rownież opowiadający lwią część historii obraz. Widzimy Ukechana szorującego pokład i śmiejemy się, bo podwinięty kilt odsłania mu o wiele za dużo, mimo że nie ma tego wspomnianego w tekście. Dostrzegamy Nekochana budzącego brata do szkoły i nie musimy nawet zapoznawać się z treścią jego wypowiedzi, żeby od razu pokochać jego kocią naturę. Jednak żadna z tych scen nie bawiłaby już tak bardzo w przypadku suchego tekstu, a nadanie im charakteru humorystycznego wymagałoby naprawdę sporej wiedzy i umiejętności operowania słowem. Łatwo wysnuć zatem wniosek, że to, co sprawdza się w komiksie, niekoniecznie wywoła taki sam efekt w przypadku powieści. Tymczasem historia przedstawiona przez autorów przypomina trochę próbę stworzenia komiksu przy pomocy prozy. Wiele teoretycznie zabawnych scen jest pozbawionych aspektu humorystycznego, ponieważ zamiana obrazu na słowa nie przyniosła oczekiwanego efektu, szczególnie w zestawieniu z dosyć specyficznym sposobem narracji. W efekcie zdecydowana większość zabawnych scen i gagów wydaje się być stworzona na siłę. Widać to chociażby w opisie życia naszego bohatera na książęcym dworze - o ile w komiksie pojawiający się co parę klatek lokaj nawołujący na obiad i spoczynek byłby niewątpliwie zabawny (szczególnie że towarzyszyłby mu specyficzny sposób przedstawienia), o tyle w novelce ta częstotliwość irytowała i moim zdaniem o wiele lepiej byłoby ją zmniejszyć, ale za to dobrze te sceny rozpisać. Szczególnie że stworzone przez autorów uniwersum posiada ogrom możliwości tworzenia elementów humorystycznych - choć tutaj, niestety, niekoniecznie wykorzystanych. Bardzo brakowało mi na przykład bardziej rozbudowanych opisów, co sprawia, że do tej pory nie potrafię wyobrazić sobie posiadłości księcia Abraxasa czy uniwersytetu, na którym pobierał nauki Tonido. Wiem tylko, że posiadłość miała lochy, a uniwersytet... Archibalda? A nie, o kłodach też coś tam było...

A skoro już jesteśmy w temacie kłód, to po zakończeniu lektury będziecie mieć ich serdecznie dość. Podobnie jak mielonki i smalcu. O ile w komiksie ciasteczka z podwójnym smalcem mnie rozbawiły (już pomijając fakt, że ciastka ze smalcem generalnie są bardzo smaczne, serio!), o tyle po przeczytaniu novelki wszystko zaczęło mi nim wręcz ociekać. Podobnie z mielonką. Osobiście ledwo przebrnęłam przez fragment pobierania przez naszego bohatera nauk u mielonkmistrza Spammingtona. Nie wiem, kto wśród autorów doszedł do wniosku, że maksymalne nagromadzenie słowa "mielonka" na metr kwadratowy jest w jakikolwiek sposób zabawne, ale bardzo proszę, nie idźcie tą drogą przy tworzeniu drugiego tomu. Zapewne wiecie, że czasami less is more - i w przypadku komedii naprawdę dobrze się to sprawdza.

Mielonkmistrz Spammington. Ilustracja podchodzi z oficjalnego fanpage'a "Kawaii Scotland".
Generalnie problem polega na tym, że w napakowanym tłuszczem i owcami uniwersum jest niewiele prawdziwej Szkocji. Mamy tutaj powtarzane do znudzenia żarty o mielonce, ale ani słowa o tym, że w Szkocji (a przynajmniej na terenie Hebryd, na którym miałam przyjemność mieszkać) mieszkańcy nadal posługują się językiem celtyckim czy że z okazji ślubu przystraja się lokalne drogi białymi flagami. Trochę szkoda, bo naprawdę wiele szkockich zwyczajów można przekuć na komediową nutę.

Kolejną rzeczą, która ociera się o niewykorzystany potencjał, są imiona bohaterów. W komiksie sprawa była prosta - stanowił on swoistą parodię gatunku yaoi, więc takie imiona jak Ukechan czy Semesenpai były na miejscu i cóż, zwyczajnie bawiły. Trochę żałuję, że autorzy postanowili odpuścić sobie podobny zabieg w przypadku novelki i nadać swoim bohaterom normalne imiona. Lokaj Sebastian mógłby się całkiem fajnie sprawdzić jako lokaj Sebisztian (w skrócie Bisz), a jego kot Muffin jako Pudding, oczywiście po przefarbowaniu mu sierści na czarno (dla niewtajemniczonych: black pudding to uwielbiana przez Szkotów potrawa przypominająca nieco naszą kaszankę. I wierzcie mi lub nie, ale jest naprawdę pyszna!). Wprawdzie nie jest to błąd sam w sobie, ale trochę mi przykro, że nie znalazłam w novelce tego, za co pokochałam komiks.

Niestety, w parze z powyższymi zastrzeżeniami (które od biedy można byłoby podsunąć pod "Ale o co ci chodzi, przecież każdy ma inny gust!") idą jeszcze bardziej widoczne niedostatki warsztatowe w postaci nieumiejętnie skonstruowanego przebiegu fabuły. Zawsze się śmieję ze swojej mamy, która potrafi streścić fabułę filmu "Apocalypto" słowami: "Przez pół filmu idą, a przed drugie pół biegną", ale tutaj mierzymy się z czymś podobnym: Tonido przez połowę akcji znajduje się w zamku i zgłębia tajemnice liczby sto, a przez drugą połowę wyrusza w podróż dookoła świata i dopiero wtedy poznajemy jego nemezis. I oba te wątki są jak bajbardziej okej - problem tkwi w ich proporcjach, które bardzo rozmywają główny wątek historii i zaburzają jej pacing. Podczas pisania powinniśmy starać się, zeby akcja właściwa zawiązała się stosunkowo szybko. W tym przypadku miałam wrażenie, że połowa opowieści to tak naprawdę prolog, który dopiero wprowadza nas we właściwą część utworu. Oczywiście zasady są po to, żeby się nimi bawić i umiejętnie naginać je do własnych potrzeb, ale tutaj tej zabawy nie widać (mimo że autorzy na okładce twierdzą inaczej), jest to raczej brak odpowiedniej wiedzy. Trochę boli też fakt, że novelka nie stanowi zamkniętej historii, a wydaje mi się, że przy odpowiednim jej rozplanowaniu byłoby to możliwe, nawet przy pozostawieniu otwartym wątku konfliktu Tonido-Abraxas.

Tonido. Tak naprawdę jest słodziutki, jedynie wygląda na przegrywa. Ilustracja podchodzi z oficjalnego fanpage'a "Kawaii Scotland".
Ostatnią rzeczą, którą mam zamiar poddać krytyce, jest język. Język, który kapitalnie sprawdzał się w przypadku takiej formy jak komiks, ale za to zupełnie nie pasuje do dłuższej formy literackiej. Żeby zobrazować, co mam na myśli, pozwolę zacytować sobie pewien fragment:

Tonidosensei nauczył się, że podatki, śmierć i Sebastian, który odciąga go od matematyki, są w życiu absolutnie pewne i nieuniknione, więc w ostatniej chwili zdążył uporządkować dokumenty, jakie chciał pokazać przywódcy rodu, a zaraz po tym drzwi otworzyły się i stanął w nich znienawidzony lokaj.
Spojrzał nieprzychylnym wzrokiem na pogięte, krzywo zebrane kartki, które Tonido ściskał w dłoniach. Biedny, zaszczuty matematyk tak bardzo spieszył się, żeby je zebrać! A spieszył się wylącznie przez widmo Sebastiana. Ten zaś, jak już przyszedł, to krzywo patrzył, że tak krzywo i w pośpiechu zebrane, choć sam to krzywe zebranie wymusił! Tak podłbym człowiekiem był właśnie ten przebrzydły lokaj. Tonido aż zatrząsł się wewnątrz z oburzenia, że poprzedniego dnia prawie uściskał Sebastiana i aż trochę zamknął się w sobie.

A teraz wyobraźcie sobie, że takim samym stylem jest napisana cała powieść. Bite 255 stron. Nie ukrywam, że był to jeden z powodów, dla których ciężko było mi przebrnąć przez ten tytuł. Styl sam w sobie nie jest zły, ale zdecydowanie wymaga doszlifowania, ponieważ jest bardzo nierówny i miejscami naprawdę ociera się o stylistyczny koszmar.Widać to szczególnie w dyspropocji między początkiem i zakończeniem novelki - widać, że na ostatnich kilkudziesięciu stronach autorzy radzili sobie z nim zdecydowanie lepiej i bardziej odważnie bawili się słowem, tworząc zabawne i brawurowe miejscami konstrukcje.

Gdybym miała podsumować wszystkie te niedostatki, określiłabym light novelkę takim trochę nie do końca oszlifowanym szlachetnym kamieniem. Widać tutaj fajny pomysł, zapał autorów i to, że na pewno dobrze bawili się podczas tworzenia swojego dzieła, ale to niekoniecznie przełożyło się na takie same odczucia odbiorców. Wiem, że zamierzają napisać całą trylogię, dlatego osobiście radziłabym im przystopować troszkę z "Ale tak brzmi głupio i śmiesznie, więc jest fajnie" i zasięgnąć jednak nieco wiedzy na temat poprawnego konstruowania historii. Bo jej brak zawsze skutkuje niewykorzystanym potencjałem i niedosytem czytelników.

Grafika pochodzi z oficjalnego fanpage'a "Kawaii Scotland".

Ktoś mógłby powiedzieć tutaj: "No dobrze. Popsioczyłaś. A czy były coś, co ci się podobało?". Odpowiem zatem nieco przewrotnie, że wbrew powyższym zastrzeżeniom podobało mi się naprawdę wiele rzeczy. Przede wszystkim wątek podróży statkiem, który w mojej opinii jest tym, czym novelka powinna być od początku - niesamowicie zabawną opowieścią, przy której zdrowo się uśmiałam i która przypomniała mi, co tak bardzo lubiłam w komiksie. Zapadły mi w pamięć również niektóre żarty sytuacyjne i bardzo zgrabne konstrukcje stylistyczne, jak w przypadku księcia Lucjusza i jego marmurowego posągu, który miał spełnić ważną rolę na nowym lądzie, ale nie spełnił, bo kraken.

Bardzo polubiłam też pojedynczych bohaterów. Bardzo fajnie skontruowany jest chociażby lokaj Sebastian (który jedynie przypadkiem przypomina znanego nam demonicznego lokaja z "Kuroshitsuji" *wink wink*), a członkowie załogi Błękitnej Ostrygi to już w ogóle poezja i osobiście jestem wielką fanką i miłośniczką Murdocka (poproszę o jakąś ilustrację w kolejnym tomie! Błagam!). Sporo historii uratował również przeuroczy Naoki, którego głębokie przemyślenia towarzyszące prawa pracy i nierówności społecznych pokrywają się zapewne z poglądami większości naszych rodaków (a przynajmniej moimi, szczególnie w poniedziałek rano).

Nie można zapomnieć tutaj również o kapitalnych ilustracjach Dranki, która jest żywym dowodem na to, że Polacy nie gęsi i swoją mangę mają, i to na naprawdę nie byle jakim, a światowym poziomie. Osobiście proszę o więcej Szkotów-kotów i włochatych facetów w kiltach w kolejnym tomie, ponieważ zauważyłam, że ich obecność znacznie wpływa na efektywność mojej lektury.

Bardzo fajne jest również to, że na koniec autorzy zdecydowali się dodać coś od siebie, dając nam możliwość lepszego ich poznania i zajrzenia jednocześnie za kulisy powstawania novelki. Uroczym bonusem są też metryczki bohaterów przypominających nieco te, które dawno temu ukazywały się na łamach mangowych magazynów i pozwalały nam z wypiekami na twarzy dowiadywać się, ile wzrostu mają nasze ukochane postacie.

Czy uważam zatem "Kawaii Scotland" za tytuł godny polecenia? Generalnie tak, chociaż miłośnicy ambitnych historii i puryści językowi raczej się tutaj nie odnajdą. To pierwsze kroki w kierunku stworzenia u nas polskiej light novelki z prawdziwego zdarzenia i mam szczerą nadzieję, że przy kolejnym tomie ta nieporadność przemieni się w prawdziwy sprint. I tego właśnie zarówno autorom, jak i sobie życzę.


Slàinte mhath!


***
Na koniec tradycyjnie garść informacji:
Tytuł: Kawaii Scotland Light Novel Tom 1: Kawaii Scotland
Autorzy: Ilona Myszkowska, Adrian Pskiet, JaninaBlaszkiewicz, Katarzyna "Dranka" Stasiowska (ilustracje)
Wydawnictwo: Waneko
Rok wydania: 2019
Redakcja: Dawid Wiktorski, Martyna Taniguchi
Korekta: Anna Jakubowska
Ilość stron: 257
Cena: 34,99 zł
Gdzie kupić: w oficjalnym sklepie Waneko:
https://sklepwaneko.pl/kawaii-scotland-light-novel/7098-kawaii-scotland-light-novel-01-9788380966239.html

Koniecznie zajrzyjcie również na fanpage "Kawaii Scotland"!
https://www.facebook.com/KawaiiScotland/



Za możliwość zrecenzowania light novelki dziękuję Wydawnictwu Waneko.