sobota, 23 lutego 2019

157. Powitajcie Shan Gui 山桂 - pierwszą grę oficjalnie przetłumaczoną przeze mnie na język polski! (KONKURS)

Ci, którzy czytają mnie od początku, wiedzą, jak wielkim sentymentem darzę Shan Gui 山桂. Była to pierwsza gra visual novel, jaką kupiłam, i jednocześnie jeden z tych tytułów, dzięki którym pokochałam cały gatunek miłością tak wielką, że trwa ona po dziś dzień. Shan Gui 山桂 to niezwykle ciepła i wzruszająca opowieść o sile wspomnień, przebaczeniu, Purpurowej Górze i pewnej bardzo uroczej lisicy (moją recenzję znajdziecie tutaj: https://tiny.pl/g6sxk). Dzięki mojej współpracy z twórcami, od kilku dni możecie rozkoszować się polską wersją tej historii, zarówno w wersji na PC, jak i na urządzenia mobilne.


Moja wersja tłumaczenia znajduje się w pakiecie z grą Bai Qu 百曲. Jeżeli zdecydujecie się na zakup samego Shan Gui 山桂, to otrzymacie tekst przełożony przez kogoś innego. Wiąże się z tym pewna smutna historia i samodzielna wersja gry wisi na Steamie jedynie dlatego, że została podebrana przez nielojalnego członka studia, który bezprawnie czerpie z niej korzyśćv(więcej na ten temat przeczytacie tutaj: https://steamcommunity.com/app/307050/discussions/0/357287304431021101/). Dlatego jeśli chcecie poznać przygody Han Hui i He Jii, koniecznie kupcie grę w pakiecie i poznajcie przy okazji inną piękną historię.

Jeden z pakietów możecie zdobyć w konkursie organizowanym na naszej Facebookowej grupie "Kochamy Gry Otome". Poniżej znajdziecie link do postu konkursowego:
 https://www.facebook.com/groups/1523694581206297/permalink/2274097856165962/.

Zakupić możecie ją natomiast pod poniższym adresem:
https://store.steampowered.com/app/516600/Bai_Qu/

Przekładanie tekstu Shan Gui 山桂 było dla mnie prawdziwą przyjemnością i mam nadzieję, że polska wersja przypadnie Wam do gustu. Życzę Wam miłego weekendu i powracam do tłumaczenia kolejnego tytułu!




sobota, 16 lutego 2019

156. Rozmroź mnie, czyli gdyby twoja lodówka przemówiła ludzkim głosem - pierwsze wrażenia z Cold Hearts

Ech, czasy studiów... Okres, który człowiek zazwyczaj ma albo za sobą, albo przed sobą. Bywa też, że znajduje się akurat w jego trakcie i dobrze rozumie związane z nim bolączki, takie jak dyskretny urok wizyt w dziekanacie czy czytanie książek podczas przymusowych szkoleń z BHP (khe khem...). Jednak prawdziwym symbolem wesołego studenckiego życia jest tak naprawdę lodówka. Pełna jest cechą szczególną bananowej młodzieży z bogatych domów, ta w wersji basic posiada zazwyczaj zgrzewkę piwa i pudełko margaryny, a od święta kiszkę pasztetowej z Biedronki. Nic zatem dziwnego, że niejeden student gotów byłby wyznać swojej lodówce miłość. I właśnie o takiej miłości traktuje gra Cold Hearts.



Wcielamy się w niej rolę młodego przedsiębiorcy, który odziedziczył po ojcu mały sklepik ze sprzętem AGD i warsztat służący do jego naprawy. Gość generalnie jest raczej stereotypowym bohaterem gier visual novel adresowanych do mężczyzn: jest nudny jak flaki z olejem, nie ma żadnych zainteresowań, jest biedny jak mysz kościelna (a raczej byłby, gdyby nie otrzymana w spadku firma tatula) i nie ma żadnego powodzenia wśród kobiet. Jego życie zmienia się jednak, kiedy pewnej nocy do jego sypialni przybywa... lodówka, która w dodatku przemawia ludzkim głosem. Z początku chłopak sądzi, że oszalał (i chyba każdy na jego miejscu powinien tak myśleć), ale z czasem okazuje się, że ludzkim głosem mówią również inne sprzęty gospodarstwa domowego, z dosyć kapryśną i stanowczą pralką na czele. Nasz bohater postanawia w międzyczasie opowiedzieć o problemie swojemu najbliższemu - i po prawdzie jedynemu -  przyjacielowi, co kończy się rzecz jasna tęgą popijawą. Jednak tylko naiwni sądziliby, że nie kryje się za tym wszystkim nic więcej. Czy ma to związek z zaginioną sąsiadką protagonisty? A może jego wyjątkowo wrednym partnerem biznesowym? O wszystkim dowiemy się w pełnej wersji gry.

Cold Hearts to nie tylko dobra komedia (polecam na chandrę - to jedna z niewielu produkcji, przy których autentycznie się uśmiałam), ale również bardzo udana zabawa konwencją. Widać, że autorzy scenariusza doskonale znają utarte schematy rządzące światem gier visual novel i pełnymi garściami czerpią z dorobku wirtualnych romansów, przepuszczając to jednocześnie przez maszynę wypełnioną sporą dawką humoru. W efekcie otrzymujemy jedyną w swoim rodzaju produkcję, która niczym krzywe zwierciadło odbija w sobie wszystko to, co znamy i kochamy w innych tytułach. No i dlaczego tak właściwie nie zrobić gry o podrywaniu lodówek, skoro... można zrobić grę o podrywaniu lodówek?

Na szczególną uwagę zasługuje również oprawa audiowizualna. Gra posiada bardzo przyjemny soundtrack i równie przyjemną grafikę. Można byłoby wprawdzie przyczepić się do postaci, których przedstawienie miejscami trąci myszką (kiedy Kazuya drapie się po karku, jego ręka wygląda bardzo sztywno, co dodatkowo wzmaga brak cieni i pofałdowania na ubraniu), ale generalnie podoba mi się komiksowy styl, w jakim zostały przedstawione, a w dodatku mają bardzo ładnie animowane usta i oczy. Jeszcze lepiej prezentują się naprawdę ślicznie wykonane tła, których mogłaby pozazdrościć niejedna wysokobudżetowa gra VN. Wszystko zdaje się tutaj ze sobą współgrać, oferując nam zaskakująco dopracowane i spójne dzieło, w którym historię opowiada każdy składający się na nie element.

Prawdziwą wisienką na torcie jest jednak fakt, iż gra jest współtworzona przez Martynę Zych (Outstar), którą możecie kojarzyć z prac nad Wiedźminem 3 i z magazynu gamingowego "PIXEL". Drugim twórcą jest Christian Beckhauser z bloga memoriesin8bit.

Poznacie ich bliżej pod poniższymi linkami:
Twitter Martyny: https://twitter.com/outstarwalker
Twitter Christiana: http://twitter.com/memoriesin8bit
Oficjalna strona gry: www.coldheartsgame.com/

Dodam też, że Martyna jest członkiem naszej Facebookowej grupy dla miłośników gier otome. Czujcie się zaproszeni, jeżeli chcecie dołączyć do jedynej w swoim rodzaju społeczności, która kocha dobrze opowiedziane historie: https://www.facebook.com/groups/1523694581206297/


***
Na koniec tradycyjnie garść informacji:
tytuł: Cold Hearts
Producenci: Martyna Zych (Outstar), Christian Beckhauser
Data wydania: nieznana
Czas rozgrywki: ok. 2 godziny (wersja demo)
Ograniczenia wiekowe: brak
Wersja językowa: angielska

Cena: nieznana
Na oficjalnej stronie gry można pobrać bezpłatne demo:
www.coldheartsgame.com/





sobota, 9 lutego 2019

155. Oczko się odkleiło temu samurajowi, czyli o trudach wojny i pewnym bardzo złym demonie

Na wstępie chciałabym serdecznie przeprosić Was za to, że dodaję dzisiaj recenzję, która powinna pojawić się tydzień temu. Rozpoczęłam nową pracę, w której na starcie dorobiłam się urazu kręgosłupa, i musiałam dać sobie trochę czasu na dojście do siebie. Nie siedziałam też jednak całkowicie bezczynnie i będę mieć dla Was w przyszłym tygodniu nie lada niespodziankę, dlatego stay tuned!

Poniższa recenzja dotyczy wątku w grze Hakuoki: Edo Blossoms. Jest to kontynuacja opowieści Hijikaty z Kyoto Windshttp://tiny.pl/gs156.


Nie ukrywam, że ten pan przez długi czas był jednym z moich ulubionych bohaterów w grze. Budzący powszechny postrach przełożony Shinsengumi, zawsze zachowujący zimną krew, nie otwierający ust bez potrzeby i wykazujący się w stosunku do podwładnych zarówno surowością, jak i troską. Kroczenie u jego boku w wojennej zawierusze wiele zatem obiecywało i mogło przerodzić się we wspaniałą opowieść o miłości między dojrzałym mistrzem i dopiero wchodzącą w dorosłe życie uczennicą, a więc motyw, do którego osobiście mam ogromną słabość. Niestety, twórcy postanowili pójść inną drogą.

Przede wszystkim, gdyby ktoś zapytał mnie, jaka jest fabuła wątku Hijikaty w Edo Blossoms, to bardzo trudno byłoby mi ją streścić. Coś Wam to przypomina? Dokładnie tę samą sytuację mieliśmy w niezbyt udanej podróbce Hakuoki, czyli The Amazing Shinsengumi: Heroes in love (link do recenzji dla ciekawych: https://tiny.pl/g636t) - szkoda jedynie, że na zdecydowaną niekorzyść tego pierwszego tytułu. Wątek Hijikaty jest przede wszystkim bardzo przegadany i to nie w pozytywnym tego słowa znaczeniu - niby sporo się w nim dzieje (tu podstęp Sanana, tam śmierć Saito, jeszcze gdzie indziej pojmanie Kondou), ale wszystko rozgrywa się za naszymi plecami. O ile w Kyoto Winds miało to sens, ponieważ sytuacja w siedzibie Shinsengumi była bezpośrednim odbiciem wydarzeń z zewnątrz, o tyle tutaj jesteśmy stawiani przed faktem dokonanym, rozgrywa się dialog i karawana jedzie dalej. Ciągle podążamy za Hijikatą, który aż do ostatniej chwili wiernie przewodzi grupie ocalałych samurajów, ale wiążące się z tym niuanse polityczne są przedstawiane w tak ogólnikowy sposób, że nie mamy możliwości się w tę sytuację wczuć, a wyświetlające się na ekranie coraz to nowsze nazwiska, daty, wydarzenia i miejsca kompletnie niczego nam nie mówią. W dodatku opowieść Hijikaty aż obfituje w tragiczne i smutne wydarzenia: egzekucję Kondou, śmierć przyjaciół z Shinsengumi, postępujące wyniszczenie organizmu przez bycie Furią, konflikt z Kazamą, starcie z naszym ojcem czy wspomnienia z przeszłości. Problem w tym, że ze względu na mocno fragmentaryczny sposób przedstawienia tych wydarzeń, nie niosą one ze sobą właściwie żadnego ładunku emocjonalnego. Wątki i dialogi stają się być wycięte z kontekstu i nieudolnie sklejone w całość, przez co w efekcie połowa wątku to monolog wewnętrzny Hijikaty i jego krzywe akcje, a drugą połowę stanowią romantyczne scenki między nim i Yukimurą. Muszę też z bólem serca wyznać, że w jego opowieści znajduje się zdecydowanie najgorzej napisana scena finałowa, jaką kiedykolwiek w tego typu grach widziałam. Cały wątek ma bardzo skopany pacing, przez co nudzi, denerwuje i zupełnie nie satysfakcjonuje gracza. I nie mam zielonego pojęcia, co się stało, że tak zgrabnie nakreślona historia w Kyoto Winds ma tak paskudną kontynuację w Edo Blossoms. Mam wrażenie, że scenariusz pisała zupełnie inna osoba.


Co do samego Hijikaty, to szybko zaczęłam tęsknić za jego kreacją z KW. Zapamiętałam go jako silnego, całkowicie oddanego sprawie mężczyznę, który nigdy nie pozwoliłby sobie na przedkładanie swoich osobistych problemów nad innych. W EB natomiast wychodzi szydło z worka i otrzymujemy gościa, który zachowuje się jak emo z kryzysem wieku średniego. Jasne, ja w pełni rozumiem, że nikt nie jest ze stali i że kreowanie bohatera, który nie ma słabych punktów i nie okazuje emocji byłoby mało profesjonalne, ale w przypadku naszego Demona z Shinsengumi to zaszło aż za daleko. Można odnieść wrażenie, że Hijikata w ogóle nie ogarnia własnej kuwety i podejmuje w związku z tym głupie i zupełnie irracjonalne decyzje, w dodatku ciągle dzieląc włos na czworo. Poważnie, nawet Michel z gry The House in Fata Morgana ustępuje Hijikacie w użalaniu się nad swoim losem i pieprzeniu od rzeczy - z tą różnicą, że Michel jest młodym arystokratą, który potrafi co najwyżej haftować i chodzić w kieckach, a nie przywódcą organizacji samurajów. W pewnym momencie podczas drogi przez las mężczyzna każe nam po prostu odłączyć się od Shinsengumi, rzekomo dla naszego bezpieczeństwa i szczęścia. Czy odpowiedzialny i zrównoważony Hijikata z KW porzuciłby w lesie młodą dziewczynę, kiedy trwa wojna, a wokół wałęsa się pełno bezpańskich roninów? Na pomoc przychodzi nam wtedy Otori, który obiecuje, że za kilka miesięcy wystosuje specjalne pismo i będzie nam dane do Shinsengumi wrócić. I jeżeli sądzicie, że zabieg ten miał na celu ukazanie życia Yukimury bez Hijikaty i wywołanie u gracza tęsknoty za bohaterem, to jesteście w błędzie - akcja od razu przeskakuje kilka miesięcy wprzód, więc jest to całkowicie pozbawione sensu. Z praktycznie każdej sceny w grze dało się wycisnąć więcej, ale nic nie pobije wspomnianej już przeze mnie sceny finałowej, w której Hijikata mierzy się ze swoim odwiecznym wrogiem, czyli Kazamą. Cała walka trwa dosłownie pięć sekund i przeciwnik właściwie od razu ląduje w piachu, nadając wcześniej oponentowi imię Hakuoki, rzekomo wskutek nabycia do niego nagle jakiejś mistycznej formy szacunku (wszak wystarczy jedynie powiedzieć demonowi, że troszczy się o swoich ludzi, i nagle zostaje on naszym najlepszym kumplem do kielicha, prawda). Czy miało to jakikolwiek sens, logikę lub chociaż późniejsze fabularne konsekwencje? Nie. Więc aż ma się ochotę zapytać: "A na co to komu potrzebne? A dlaczego?".


Jednak tym, co najbardziej mnie uderzyło, była nagła przemiana Yukimury, która całkowicie z rzyci przestała być nagle uczennicą dowódcy, a zaczęła zachowywać się jak jego matka. Z cichej myszki przeobraziła się w wyzwoloną i pewną siebie kobietę, która nie cofnie się przed  rozkazywaniem mężczyźnie, w dodatku będącym jej przełożonym. Oczywiście pomimo tej rzekomej pewności siebie nadal leci na jego najmniejszy komplement jak pies na ochłapy z pańskiego stołu. Czyta się to bardzo, bardzo źle.

Przyznam szczerze, że nie sądziłam, że Hakuoki kiedykolwiek mnie zawiedzie. Jasne, nawet w KW zdarzały się historie lepiej i gorzej opowiedziane, ale to przebija je z nawiązką. Nic nie jest na swoim miejscu, a nieudolność twórców i brak wiedzy na temat tworzenia fabuły aż wylewały mi się z monitora. Generalnie o ile przy KW świetnie się bawiłam i tytuł ten pozostawił mnie ze sporymi oczekiwaniami względem ED, o tyle po zderzeniu się z rzeczywistością muszę ze smutkiem przyznać, że jestem rozczarowana kontynuacją przygód dzielnych samurajów. Póki co w miarę podobał mi się jedynie wątek Sanana, a opowieść Soujiego była zaledwie znośna. Jeszcze dziewięć przede mną - mam nadzieję, że panowie z Shinsengumi jeszcze mnie do siebie przekonają. Póki co cieszę się, że mam opowieść Hijikaty już za sobą - a przecież nie powinnam.