czwartek, 29 listopada 2018

141. Pierwsze wrażenia z gry Sakura Tempest, czyli jak NIE robić dema swojej gry (yaoi, 18+)

Ponieważ nie udało mi się na czas ukończyć ogrywanego przeze mnie obecnie tytułu, postanowiłam podzielić się z Wami wrażeniami z dema gry, które podesłała mi znajoma. Gra nosi tytuł Sakura Tempest i jakiś czas temu została ufundowana na Kickstarterze. Premiera pełnej wersji miała wprawdzie nastąpić pod koniec 2017 roku, ale twórcy jeszcze do niedawna informowali o postępach prac, więc jest duża szansa na to, że gra w końcu się ukaże.

Pytanie tylko: po co?


W Sakura Tempest wcielamy się w Shintaro Oaskę, który rozpoczyna właśnie naukę w szkole średniej Yunan. Optymistycznie patrzy w przyszłość i ma nadzieję na nawiązanie nowych przyjaźni. Jest jednak tak bardzo zatracony w myślach, że w drodze do szkoły potrąca rowerem Yuyę, szkolnego badassa. Solennie go przeprasza, jednocześnie konteplując w duchu wyjątkową urodę ofiary. Yuya zamierza mu przywalić, ale niespodziewanie w roli wybawcy pojawia się członek szkolnego samorządu, Noah (oczywiście Shintaro nie byłby sobą, gdyby nie pozachwycał się jego egzotycznym wdziękiem). Udziela chłopcom reprymendy i puszcza ich wolno. Po ceremonii rozpoczęcia nowego roku szkolnego Shintaro ląduje na dziedzińcu, na którym członkowie poszczególnych klubów starają się przyciągnąć do siebie nowy narybek. Jednym z nich jest Jun, przewodniczący klubu Kyūdō (samurajskiej techniki strzelania z łuku), a także dawny znajomy ze szkoły Shintaro, Toshiya, zajmujący się klubem koszykówki. Shintaro dochodzi do wniosku, że obaj są bardzo przystojni, ale ostatecznie wybiera Juna. I...

Koniec. Tak, na tym kończy się demo gry, które spokojnie można ograć w 15 minut. Z początku myślałam, że to bug, i ponownie kliknęłam "Start", sądząc, że to uruchomi dalszą część rozgrywki, ale nie. To jest całe demo. Demo, które teoretycznie powinno przedstawić tytuł w taki sposób, żeby zachęcony gracz zakupił potem pełną wersję. Ja pitolę.

Materiał na dema dier visual novel tnie się w różny sposób. Jeżeli fabuła nie jest zbyt skomplikowana, a akcja dzieje się szybko, można z powodzeniem oddać do użytku graczy jedynie fragment prologu. Bywa też, że daje się kawałek prologu zgrabnie połączony ze scenami z późniejszego etapu rozgrywki (nie oszukujmy się, raczej nikt nie kupiłby gry Dandelion: Wishes brought to you, gdyby demo obejmowało jedynie mieszkanie z bohaterami pod zwierzęcą postacią). Można też całkowicie pojechać po bandzie i dać 8-godzinne demo, bo czemu by nie (tak, sweet pool, o tobie mowa). Cel jest jednak ten sam - ma przekabacić na naszą stronę gracza, który mówi: "No nie wiem, muszę się zastanowić".

Tutaj tego nie ma. Demo urywa się na zaledwie przedstawieniu postaci, a to nigdy nie powinno mieć miejsca. W dodatku postacie te są... niezbyt ciekawe, delikatnie mówiąc. Ja wiem, że nie każda gra visual novel musi być sztuką na miarę Szekspira, ale w Sakura Tempest klisza kliszę kliszą pogania. Ktoś powie: "Hej, ale nie możesz oceniać całej gry na przykładzie dema!". Problem w tym, że jego zadaniem jest właśnie pokazanie mi, że pełnoprawny produkt nie jest sztampowy do bólu. Podejrzewam, że w tym przypadku gra miała być lekką komedią, tylko ja podczas ogrywania tego dema się nawet nie uśmiechnęłam, a to źle.

 I nie chcę być złośliwa, ale podejrzewam, że to demo powstało na zasadzie "Pokażmy im, że coś robimy". Premiera gry ma roczną obsuwę, w dodatku od paru miesięcy nie otrzymujemy żadnych wieści (ok, rozumiem, że rysowniczka jest chora, ale i tak wypadałoby jakoś utrzymywać kontakt z osobami zainteresowanymi danym tytułem, chociażby poprzez dodawanie postów na fanpage), więc demówka wygląda dla mnie trochę jak taka nagroda pocieszenia, szczególnie że ludzie wpłacili na ten projekt kilkanaście tysięcy euro.

Szkoda, bo Sakura Tempest jakiś tam potencjał ma, nie można też zarzucić niczego oprawie audiowizualnej produkcji. Mam szczerą nadzieję, że wszystko powróci jeszcze na odpowiednie tory.


***
Na koniec tradycyjnie garść przydatnych informacji:
tytuł: Sakura Tempest
Producent: D-Ket
Wydawca: D-Ket
Data wydania: nieznana
Przybliżony czas rozgrywki: 15 minut (demo)
Ograniczenia wiekowe: 18+
Wersja językowa: angielska

Cena: nieznana
Pod poniższym adresem można pobrać bezpłatne demo:
https://drive.google.com/drive/folders/1ip-UkGITEHKOXBev4ia3Jx4a2Ds3NoX6?fbclid=IwAR3A6NLR8eNml12AboSOZXSCgtWFF5Emc_aPMstODGd0mIUJ694nuAuxkVQ

piątek, 23 listopada 2018

140. Czego nauczył mnie Gok Wan, czyli o tym, dlaczego nie gram w Wiedźmina

Dzisiaj wpis z gatunku dosyć nietypowych, bo niebędących ani recenzją, ani niemających zbyt wiele z otome jako takim, a jednak ważnych i będących dla mnie konkluzją ostatnich miesięcy prowadzenia bloga. Jakiś czas temu kupiłam na jakiejś wyprzedaży w markecie dosyć sfatygowaną autobiografię Goka Wana, gościa prowadzącego kiedyś popularny program How to Look Good Naked. Wielką fanką programu nigdy nie byłam, ale czytałam poprzednią książkę gościa i wydał mi się osobą szalenie sympatyczną, dlatego wymiętolona autobiografia ostatecznie wylądowała w moim koszyku.


Gok Wan to jeden z tych gości, którzy uczciwie zapracowali na swój sukces i po drodze mieli okazję jeść nie tylko ciepłe bułeczki, ale również beczki soli. Od dziecka był utalentowanym, chociaż niezbyt dostrzeganym materiałem na aktora, a jako nastolatek borykał się z otyłością, zaburzeniami odżywiania i problemami z tożsamością seksualną. Wyróżniał go nie tylko niezwykły gust i wyczucie związane ze stylizacją, fasonami ubrań i fakturami materiałów, ale również - a może nawet przede wszystkim - to, że chciał pomagać innym. Minęło dużo czasu, nim znalazł się przed kamerami, a kiedy już się to stało, okazało się, że ma do wykonania zadanie, przed którym wymiękłaby większość psychologów: miał sprawić, że obiektywnie mało atrakcyjne i zakompleksione kobiety rozbiorą się przed kamerą. Ze wszystkiego. Takie, które niejednokrotnie na co dzień słyszały, że w Oświęcimiu nie było grubych ludzi i nie mogły nawet patrzeć na swoje odbicie w lustrze. I chociaż sama idea programu może nawet dzisiaj wydawać się kontrowersyjna, o tyle Gok śpiewająco poradził sobie ze swoją misją. Przez wiele sezonów udowadniał telewidzom, że prawdziwych cudów można dokonać nie poprzez zmuszanie innych do życia w ułudzie (kto nie słyszał nigdy pod swoim adresem fałszywego komplementu, niech podniesie rękę!), ale poprzez otwartość na drugą osobę, umiejętność słuchania i mówienia, i bycie po prostu człowiekiem uprzejmym, który chce dobrze dla innych. Gok miał niesamowitą charyzmę i jego sposób mówienia i dobierania słów był prawdziwym balsamem dla duszy (wiem, że mojego bloga czytają również faceci, więc polecam Wam sięgnąć po How to Look Good Naked w wersji książkowej żeby odkryć, że ktoś naprawdę potrafi mówić tak, że kobiety go słuchają... i być może uszczknąć z tego coś dla siebie). Zrobił wiele dobrego, a mimo to przez niemal całe swoje dotychczasowe życie był obiektem hejtu. No bo popatrzcie na tego faceta, jaki jest śmieszny: wmawia podstarzałym gospodyniom domowym, że są coś warte (haha, no ja nie mogę, jaki cyrk normalnie - przecież wszyscy wiemy, że wartość kobiety kończy się tam, gdzie niedomaga PhotoShop), lansuje się na czyimś nieszczęściu (bo przecież jako przystojny mężczyzna o nieskazitelnym uśmiechu błyszczy na ich tle), a w ogóle to jest zbyt wymuskany i zadbany, więc pewnie gej (naprawdę gej. Tylko nie wspomniałam o tym wcześniej, bo uważam, że orientacja seksualna nie powinna człowieka definiować).

Anna Dymna w książce Warto mimo wszystko zauważyła, że to bardzo częsta reakcja na robienie przez ludzi czegoś fajnego. Sama jest znaną (i uznaną!) aktorką, która prowadzi warsztaty teatralne dla osób niepełnosprawnych intelektualnie. Jest niesamowicie ciepła, mądra i autentycznie pomaga innym ludziom, a mimo to często jedyną reakcją na jej osobę są opinie typu "No, kiedyś to pani była taka młodziutka i ładna, tak przyjemnie było na panią patrzeć. Dlaczego pani utyła?". Jednym słowem: nawet jeśli podążasz za głosem serca i robisz to, co kochasz, ktoś zawsze znajdzie powód, żeby Ci dosrać.

Jedna z książek, która powinna znaleźć miejsce w każdym domu, tuż obok Biblii, książki kucharskiej i podręcznika do majsterkowania "Zrób to sam".

No dobrze, ale jaki to wszystko ma związek z Wiedźminem? Ano taki, że mam czelność należeć do osób, które nie są zagorzałymi fanami tej serii gier. Wiedźmina w wersji książkowej czytałam jeszcze na długo przed ich powstaniem i pamiętam, że ktoś polecił mi go, mówiąc, że to taka fajna do poczytania polska fantastyka, ale w sumie żaden rarytas i nikt się nim na spotkaniach lokalnych miłośników gatunku jakoś szczególnie nie zachwycał. I chociaż bardzo podobało mi się stworzone przez Sapkowskiego bardzo swojskie uniwersum, o tyle przygody wiedźmina średnio przypadły mi do gustu, nawet jeśli znacznie górowały nad Ziemiańskim i jego pożal-się-Boże-jeżdżącą-nago-na-oklep Achają. Myślę, że za moją antypatią w znacznym stopniu przemówiło to, że nigdy nie lubiłam postaci Geralta, który jawił mi się jako taki sztampowy badass o w gruncie rzeczy słowiczym serduszku, który niby jest brzydki i w ogóle mutant, a mimo to wszystkie baby marzą o tym, żeby obejrzeć z bliska jego imponujący miecz. W dodatku musi, po prostu musi być neutralny i zdystansowany do wszystkiego, bo przecież przemierzył cały świat, od Las Vegas po Krym, wszystko widział i wszystko wie, a mimo to jakimś cudem nadal jest idiotą. Do tego, oczywiście, jest bezpłodny, bo przecież umieszczenie Badassa Stulecia w roli biologicznego ojca jakiegoś purchlaka znacznie obniżyłoby jego badassowość, a w dodatku trzeba mieć podkładkę do chędożenia wszystkiego, co się rusza. Oczywiście powyższy opis jest przekoloryzowany i prześmiewczy, więc winien być traktowany z przymrużeniem oka; nie zmienia to jednak faktu, że nic nie poradzę na to, że nie przepadam za tego typu bohaterami i nie polubiłam Geralta od pierwszego wejrzenia. Doceniam warsztat pisarski Sapkowskiego i posiadaną przez niego wiedzę, ale jego Wiedźmin nigdy mojego serca nie podbił.

W przypadku gier miałam większe nadzieje, bo zachwycali się nimi wszyscy wokół, a skoro wszyscy mają Mambę, to i ja chcę ją mieć. Niestety, pierwsza część była dla mnie rozczarowaniem. Doceniałam muzykę i klimat, ale mimo że przeszłam całą grę, fabularnie mnie nie porwała. Zadania były dla mnie nudne i bez polotu, wątki romantyczne mocno walczyły o główne miejsce w plebiscycie na Żenadę Roku, a w dodatku nadal głównym bohaterem był Biały Wilk (co akurat nie powinno mnie dziwić). Jakoś mi to wszystko rekompensowały fajne dialogi, ale całość nie stała się moją filiżanką herbaty, jak mawiają nasi bracia z Wysp. Jakiś czas temu postanowiłam przeprosić się się z serią i sięgnąć po drugą część przygód wiedźmina i jego wesołej kompanii, i po naprawdę świetnie skonstruowanym prologu doświadczyłam zderzenia ze ścianą. No bo jestem sobie Geraltem, radośnie uciekam z lochu, zbieram po drodze wszystko, co znajduję (w sumie nie wiem, po co i na co, no ale jest, to zbieram), uciekam statkiem, dopływam do jakiejś dziury zabitej dechami i okazuje się, że nie mogę się ruszyć, bo postać jest przeciążona. Część klamotów wyrzucam, resztę postanawiam sprzedać. Nie mogę biegać, więc przez pół godziny szukam kmiota, któremu mogę to opchnąć (ale w sumie nadal nie wiem, co mi się przyda, a co mogę ze spokojnym sumieniem zamienić na oreny). Potem ratuję od pewnej śmierci Jaskra i Zoltana, gadam z sołtysem wioski czy innym wójtem, dowiaduję się, że ktoś wypuścił krakena i niby w jego pokonaniu ma mi pomóc jakaś magiczka, ale jednak nie, wchodzę na drzewo pogadać z nawet przystojnym elfem, ale pieprzy jak potłuczony, a w międzyczasie Iorweth (pseudonim "Zwykły Skurwysyn") kręci z Jakimś Gościem w Durnej Czapce (Vernonem Roche). I to wszystko naraz. Czułam się przeładowana informacjami i odniosłam wrażenie, że biorę udział w kilku różnych historiach, co w efekcie nie pozwoliło mi się skupić na żadnej. Wiem, że to jest coś, co wielu graczy lubi, bo dzięki temu świat wygląda, jakby naprawdę żył, ale ja nie mam podzielnej uwagi i mnie taka rozgrywka zwyczajnie męczy. Nic zatem dziwnego, że poszedł uninstall.


I zanim ktoś mi wyskoczy jak Filip z konopii i krzyknie: "Śmieszna jesteś, NIE ZNASZ SIĘ, ta gra jest dobra, TYLKO SIĘ NIE ZNASZ!", pragnę nadmienić, że ja wcale nie uważam, że ta gra jest słaba. Pierwsza część też nie. Wręcz przeciwnie - sądzę, że obie są dobre (na temat trzeciej się nie wypowiadam, bo nie grałam), nawet bardzo, tylko nie są dobre dla mnie. Ja naprawdę doceniam pracę Redów i jak Wiedźmin 3 został uznany Grą Roku, to byłam dumna jak każda szanująca się growa patriotka, ale nie zmienia to faktu, że osobiście zawsze się od ich produkcji odbijam - nie dlatego, że nie są funta kłaków warte (bo są), ale dlatego, że nie spotykają się z moimi całkowicie subiektywnymi, osobistymi preferencjami. I pod absolutnie żadnym względem nie powinno to być dla Redów ujmą, bo znają się na swojej robocie i wykonują ją dobrze. Nie mogą jednak dogodzić wszystkim bez wyjątku i byłoby źle, gdyby próbowali to robić, bo mają ogromną ilość oddanych odbiorców, którzy kochają przygody Geralta w ich wydaniu.

Problem tkwi w tym, że publiczne przyznanie się do nieszczególnej sympatii do Wiedźmina jest jak powieszenie sobie na głową wielkiego transparentu z napisem "Lubię dręczyć małe kotki". Bo w powszechnym przekonaniu gry Redów nie mają wad, więc każdy musi je kochać, szanować i przysięgać im dozgonną miłość, wierność i uczciwość małżeńską. Często kiedy w gronie znajomych przyznawałam się do tego, co napisałam powyżej, słyszałam, że przecież Wiedźmin się tak dobrze sprzedał i rozsławia nas poza granicami kraju bardziej niż kiełbasa i wódka, a to oznacza, że się nie znam i jestem ignorantką, ale czego się spodziewać po kimś, kto lubi "głupie mangogierki" (oczywiście nie żeby koledzy nie popisywali się z kolei ignorancją w dziedzinie "głupich mangogierek", prawda). Bardzo łatwo jest dla własnej wygody przyczepić komuś etykietkę i wyjść z założenia, że po prostu jest debilem, bo wtedy nie trzeba tolerować jego opinii i można z czystym sumieniem uznać ją za głupią. Uwielbiam gry visual novel, które w zdecydowanej większości utrzymane są w mangowej stylistyce, przez co wielu ludzi automatycznie przykleja mi etykietkę z napisem "Mangozjeb". Potem ci ludzie dziwią się, kiedy okazuje się, że widziałam w życiu pięć anime na krzyż (i to nie podrzędne yaojce i haremówki, a dzieła Miyazakiego), z mang czytam w zasadzie tylko Sagę Windlandzką i BLAME! i nie mam pokoju obwieszonego plakatami rozchełstanych bishów (a nawet jakbym miała, to who cares, to mój pokój i moi rozchełstani bishe!).


Gok Wan ponownie!
Zastanawia mnie czasami, co kryje się za tą usilną potrzebą udowadniania komuś, że jest idiotą, i to tylko dlatego, że ma czelność mieć odmienne zdanie na temat gry, książki, filmu czy koloru zasłon w kuchni. Osobiście uważam, że o gustach powinno się rozmawiać (wbrew obiegowej opinii), ale rozmawiać, dyskutować i wymieniać poglądy, a nie udowadniać, że jabłka są lepsze od pomarańczy, a od pomarańczy gruszki, bo tak. Ciekawi mnie, co sprawia, że ludzie tak usilnie próbują równać w dół, sprowadzać się nawzajem na ziemię i podcinać sobie skrzydła. I nie chodzi tutaj jedynie o pogaduszki ze znajomymi przy piwie. Kiedy zaczynałam prowadzić bloga, byli tacy, którzy nie wróżyli mi świetlanej przyszłości i sądzili, że szybko się wypalę. Kiedy zaczęłam zbliżać się do 20 000 wyświetleń i napomknęłam, że może warto byłoby załatwić sobie jakąś współpracę z wydawcą, to zostałam szybko uciszona, bo to niemożliwe, żeby jakikolwiek JAPOŃSKI wydawca zainteresował się małym żuczkiem prowadzącym bloga w tak egzotycznym dla niego kraju jak Polska. Kiedy zaczęłam dostawać pierwsze gry do recenzji za darmo, parę uprzejmych osób nazwało mnie żebraczką, która "wydębia gry za recenzje". Byli nawet tacy, którzy sądzili, że nic dziwnego, że spodobała mi się jakaś produkcja, skoro nie musiałam za nią płacić, że pewnie poszedł odgórny prikaz od wydawcy i dlatego recenzja była w większości utrzymana w superlatywach. Kiedy zdecydowałam się przygarnąć Zippa (kto nie wie, czym jest maskotka mojego bloga, powinien zajrzeć tutaj - https://tiny.pl/g6ssp), dowiedziałam się, że to raczej nie będzie możliwe, bo skoro go już nie produkują, to firma go dla mnie nie wykona. Jasne, każdy ma prawo skrytykować, mieć wątpliwości czy wyrazić swoje zdanie, ale dlaczego to wszystko bardzo często jest podszyte złośliwością, taką chęcią dokopania komuś za wszelką cenę? Dlaczego nie możemy cieszyć się, że możemy wspólnie odkrywać świat otome i poznawać coraz to nowsze gry? Nie chcę się tutaj kreować jako jedyną sprawiedliwą ani sprzedawać nikomu głodnych kawałków, ale tym, czego nauczył mnie właśnie Gok Wan, jest po prostu robienie tego, co się kocha, i pozwalanie innym na dokładnie to samo. Bez dorabiania sobie do wszystkiego ideologii ani przyklejania etykietek. Mam znajomą, która pisze książkę i otrzymała już nawet od wydawnictwa zapewnienie, że zostanie wydana. I mimo że książka mija się z moimi osobistymi preferencjami, to będę świętować dzień, w którym ujrzy światło dzienne. I bardzo, bardzo chciałabym, żeby w Polsce powstało więcej blogów o grach otome. Chciałabym poznawać opinie innych miłośników gatunku i wymieniać poglądy na temat poszczególnych tytułów.

A malkontenci? Malkontenci będą zawsze. Niezależnie od tego, co postanowicie robić, znajdzie się ktoś, kto powie, że to jest do kitu. Mnie też tak mówiono. I naprawdę cieszę się, że nie posłuchałam.


wtorek, 20 listopada 2018

139. Z Rodziną najlepiej na zdjęciach? (Cinderella Phenomenon) [Darmowa gra]

W grach otome mało czym można mnie już zdziwić, za to bardzo często można mnie zawieść. Niekoniecznie negatywnie. Jak zapewne pamiętacie, Cinderella Phenomenon to darmowy tytuł, który w ogóle mi nie podszedł i nie ukrywam, że zabierałam się do kolejnego wątku w zasadzie jedynie z recenzenckiego obowiązku.

I dobrze, bo w rzadko którym tak dobrze się bawiłam.


Przyznam szczerze, że Rod był postacią, która w innych wątkach zupełnie mi nie podchodziła. Po pierwsze dlatego, że jest naszym przyrodnim bratem (a więc ciężko było mi nawet wyobrazić sobie romantyczny wątek z nim w roli głównej), po drugie dlatego, że w wyniku klątwy Małej Syrenki nie mówił (używając do porozumiewania się pluszowego króliczka o imieniu Sebby), a po trzecie dlatego, że jest po prostu wredną bułą, która ma nam za złe niezbyt miłe odnoszenie się do swojej rodziny w przeszłości. Generalnie jest to bohater, nad którym powinien widnieć duży neonowy napis z napisem "TSUNDERE", a ja za trundere w otome akurat nie przepadam. Jakby nie patrzeć, wszystko wskazywało na nieuniknioną katastrofę.

Roda poznajemy już na początku rozgrywki. Mieszka z nami w pałacu i z technicznego punktu widzenia jest księciem, ale my nie jesteśmy w stanie tego zaakceptować, ponieważ jego matka jest przedstawicielką niższego stanu. Oznacza to, że jej dzieci nie są członkami rodziny królewskiej ze względu na pochodzenie, a nagły awans społeczny rodzica. Nic zatem dziwnego, że jako osoby uczone od maleńkości innych wartości, postrzegamy to jako afront i wcale nie traktujemy naszego rodzeństwa z szacunkiem. O ile jeszcze Emelaigne próbuje się z nami zaprzyjaźnić (z marnym skutkiem), o tyle Rod w ogóle nie zamierza się do nas zbliżać. Tendencja ta utrzymuje się również po rzuceniu na nas klątwy przez Delorę. Nasz braciszek wprawdzie często pojawia się w The Marchen, ale nie zamierza w ogóle pomagać nam w zdjęciu klątwy, nie jest też zresztą w ogóle zainteresowany uwolnieniem się od własnej. Jeżeli wybieramy jego wątek, to nasza protagonistka dochodzi do wniosku, że najlepszym sposobem na zrobienie dobrego uczynku będzie zrekompensowanie rodzinie naszego zachowania z przeszłości. Rod wyraźnie nie zamierza brać w tym udziału i nawet zakazuje nam zbliżać się Emelaigne, ale ostatecznie zostaje zmuszony do kooperacji przez Delorę. W efekcie lądujemy w pałacu, ale tym razem w roli osobistej służącej znienawidzonej niegdyś siostry. Rod z początku usilnie stara się mieć nas między pośladkami, ale mimo to decydujemy się pomóc mu w zdjęciu klątwy. I im więcej się na jej temat dowiadujemy, tym bardziej rozumiemy tego upartego milczka i tym bardziej zaczyna się zmieniać jego obraz w naszych oczach. Z czasem chłopak się przed nami otwiera, a nawet zdradza oznaki zainteresowania naszą osobą (głównie za sprawą Sebby'ego, któremu czasami wymsknie się uwaga na temat tego, co jego pan naprawdę myśli), ale sam wątek romantyczny rozwija się późno. Final historii jest mocny i satysfakcjonujący, i pozwala uzyskać odpowiedzi na wiele nurtujących gracza kwestii. Sam wątek jest nieoczywisty, trochę pokręcony i trzyma w napięciu aż do ostatnich chwil. Naprawdę bardzo, bardzo przyjemnie poznawało mi się tę historię.


Tutaj muszę pochwalić twórców za naprawdę dobrze skontruowaną postać. Karma i Rumpel nie zrobili na mnie wrażenia i od obu czuć było niewykorzystany potencjał (do tego Rumpel był irytujący jak mało kto). Rod jest postacią zdecydowanie bardziej przemyślaną, ma swoje drugie dno i tajemnice, które z przyjemnością się odkrywa. Wykazuje się też ogromną dojrzałością i ma dla mnie taki trochę syndrom Jieuna z gry Dandelion: Wishes brought to you (zainteresowanych zapraszam tutaj - https://tiny.pl/g6lvr), a więc jest tak fajny jako młodzieniec, że wolę nawet nie wyobrażać sobie, na jak świetnego dorosłego mógłby wyrosnąć. Wszystko tu ze sobą współgra i otrzymujemy kawał naprawdę dobrej opowieści.

Nie spodziewałam się też, że twórcy tak dobrze udźwigną temat relacji uczuciowej przyrodniego rodzeństwa. Jest ona przedstawiona jako coś całkowicie nieakceptowalnego i bohaterowie sami nie czują się z nią komfortowo. Oczywiście łatwo można było wszystko odkręcić, ale postanowiono nie iść na łatwiznę i aż do samego końca pozostawić Roda i protagonistkę z tym problemem samych. I nawet jeśli ostatecznie decydują się na kontynuowanie znajomości i ukradkowe spotkania w lesie, to oboje wiedzą, że nie będzie to prawdopodobnie trwać wiecznie. W końcu królowa będzie musiała kogoś poślubić, podobnie jak książę, ale póki co oboje żyją chwilą i postanawiają się nią cieszyć.

I to jest chyba ten moment, w którym nie pozostaje mi nic innego, jak zachęcić Was do dania szansy grze Cinderella Phenomenon i rozegrania chociażby tego jednego wątku. Wierzcie mi, warto.


***
Przypominam, że gra jest darmowa i możecie pobrać ją z dwóch źródeł:

Steam: https://store.steampowered.com/app/568770/Cinderella_Phenomenon__OtomeVisual_Novel/

itch.io: https://dicesuki.itch.io/cinderella-phenomenon

Gra działa na wszystkich głównych systemach operacyjnych (Windows, Linux, macOS i Android).



czwartek, 15 listopada 2018

138. Gdzie kupować gry otome i skąd brać je za darmo?

Dzisiaj poruszę temat, który notorycznie powraca w komentarzach i wiadomościach, które od Was otrzymuję. Mam nadzieję, że ten wpis rozwieje Wasze wątpliwości i już dzisiaj przygarniecie na dysk jakiś interesujący tytuł, wszak gry otome są jak miliony i Ferrari z przemów coachingowych - leżą na internetowej ulicy, trzeba jedynie się po nie schylić. I nieprawdą jest przeświadczenie, że trzeba mieć do tego pieniądze.


Poniżej zamieszczam kategorie, spośród których każdy znajdzie coś dla siebie, a także informacje na temat tego, czego się wystrzegać, żeby kupno gry nie zakończyło się blokadą konta Steam, a pobranie jej za darmo zawirusowanym komputerem:


1. Romantyczny fast-food, czyli gry na przeglądarkę

Rzecz, od której większość osób rozpoczyna swoją przygodę z otome. Gry przeglądarkowe mają to do siebie, że są popularne, darmowe i nie wymagają pobierania i instalowania programu na dysku, a w dodatku bardzo często oferują wiele wersji językowych. Rozwiązanie idealne? Niekoniecznie, ponieważ jakością zwykle nie dorównują płatnym tytułom, a w dodatku działają w opcji freemium, czyli niby pozwalają na rozgrywkę bez wydawania ciężko zarobionych orenów, ale co to za przyjemność, kiedy ograniczenia dla niepłacących graczy pozwalają tylko na kilka minut zabawy dziennie. Popchnięcie akcji do przodu wymaga od nas zbierania dodatkowych punktów (czy to poprzez codzienne logowanie, czy to przez minigierki), ale i tak jest ich dosyć niewiele i kiedy jeszcze bawiłam się w otome na przeglądarkę, często po wielu dniach chomikowania PA czy innych gwiazdek nie pamiętałam już, co właściwie się w danym rozdziale działo. Oczywiście, twórcy o tym pomyśleli i na każdym kroku oferują nam kupno punktów za prawdziwe pieniądze. Dla mnie w pewnym momencie stało się to całkowicie nieopłacalne i zrezygnowałam z tej formy rozrywki.

Gdzie zagrać w najpopularniejsze tytuły:
- Słodki Flirthttps://www.slodkiflirt.pl/high-school-life#intro
- Eldarya - https://www.eldarya.pl
- Anticlove - http://pl.anticlove.com
- Gry od Tictales: https://www.tictales.com


2. Najpopularniejsza restauracja w mieście, czyli Steam

Steam jest nie tylko najpopularniejszą platformą gmingową na świecie (posiada ponad 60 milionów zarejestrowanych użytkowników), ale również często jedynym pewnym miejscem na wydanie azjatyckich gier na Zachodzie. Pamiętam czasy, w których było tam jedynie parę visual novelek na krzyż, a produkcje spod znaku otome stawiały dopiero swoje pierwsze kroki. Machina szybko jednak ruszyła i obecnie na Steamie wydają w zasadzie wszyscy, którym marzy się podbicie zachodniego rynku. Jeżeli sami pracujecie nad własną grą, również koniecznie rozważcie tę opcję.

Sama platforma oferuje zarówno darmowe, jak i płatne tytuły. Jest tam miejsce na wszystko: na popularne i świetnie napisane historie (Hakuoki, The House in Fata Morgana, Amnesia: Memories czy gry od Cheritz), jak i takie, które niezbyt wybijają się ponad tytuły fast-foodowe opisane powyżej. Mimo to warto zagłębić się w tę Jaskinię Cudów, ponieważ każdy znajdzie w niej coś dla siebie. Szczególnie że dosyć często możemy napotkać promocje i duże obniżki cen (nawet o 75%!).

Dosyć często dostaję wiadomości z zapytaniem, czy korzystanie ze Steama jest bezpłatne, skoro są tam płatne gry. Tak, jest bezpłatne i nie ponosicie w związku z posiadaniem konta absolutnie żadnych kosztów. Płacicie jedynie za grę, którą dodajecie do koszyka i kupujecie. Nie ma opcji, zebyście przez pomyłkę uruchomili płatny tytuł i mieli potem obciążone konto, więc korzystanie z platformy jest całkowicie bezpieczne. Jeżeli jakaś płatna gra wpadnie Wam w oko, możecie kupić ją przy pomocy karty kredytowej/debetowej lub doładowanie konta Steam przez PayPal lub kartę Paysafecard (dostaniecie ją w każdej Żabce i niektórych salonach prasowych). Nie ma możliwości doładowania konta poprzez wysłanie SMS-a.

Konto Steam założycie pod tym adresem: https://store.steampowered.com. Następnie wystarczy pobrać program na dysk, zalogować się i gotowe - macie dostęp do bazy wielu tysięcy gier!





3. Domowe jedzonko dla wszystkich, czyli darmowe gry spod znaku indie

Kto powiedział, że nasz rodzimy kapuśniak jest gorszy od włoskiego makaronu z sosem zrobionym z pomidorów muskanych przez promienie słońca padającego na plantację z widokiem na Rzym? Tak się składa, że również w przypadku gier otome możemy znaleźć miejsce, które jest swojskie, przyjazne i nie tylko oferuje pyszną strawę dla ducha, ale również pozwala nam mieć czynny udział w jej powstawaniu. Bardzo często spotykam się z opinią, że gry otome są świetne, ale za wszystkie trzeba płacić i nigdzie nie można znaleźć dobrych tytułów za darmo. Nic bardziej mylnego. Znacie powiedzenie "Cudze chwalicie, swojego nie znacie"? Sami nie wiecie, jaki skarb macie!

Forum Lemma Soft to miejsce, która skupia miłośników i twórców gier visual novel z całego świata. Znajdziecie tam zarówno bardzo amatorskie projekty, jak również takie, które dzięki odwadze i ciężkiej pracy twórców zaczynają już na siebie zarabiać. Za darmo wkroczycie w świat wspaniałych opowieści i bogatej wyobraźni domorosłych twórców, którzy z przyjemnością poczekają na Wasz feedback. Każdy projekt można skomentować i podrzucić autorowi swoje pomysły, więc możecie mieć udział w tworzeniu czegoś naprawdę wyjątkowego.

Jeżeli pracujecie nad własną grą, znajdziecie na Lemma Soft masę przydatnych informacji i ludzi, którzy z przyjemnością posłużą Wam dobrą radą. Prawdopodobnie nie znajdziecie w sieci miejsca, w którym domowe jedzenie smakuje tak pysznie! Zatem widelce w dłoń i do dzieła!

Rejestrujcie się i bawcie się dobrze! - https://lemmasoft.renai.us/forums/


4. Knajpka dla miłośników azjatyckiej kuchni, czyli sprowadzanie gier z Japonii

Ból istnienia każdego miłośnika otome z Zachodu polega głównie na tym, że nie urodził się on w Kraju Kwitnącej Wiśni, nie zna japońskiego i nie może legalnie kupować sprzedawanych tam gier. Oczywiście języka zawsze można się nauczyć, ale mały żuczek ograniczeń dystrybucyjnych już nie przeskoczy. Kwestia otwartości Wschodu na Zachód to temat długi i szeroki, i wielu twórców jeszcze do niedawna zarzekało się, że porozumienie w tej kwestii absolutnie nie będzie miało miejsca. Jak jednak pokazuje przykład Nitroplus, czasy mają to do siebie, że się zmieniają - poglądy wydawców również. Kiedy dostrzegli, że ich gry okupują torrenty i każdy miłośnik gatunku na Starym Kontynencie je zna, postanowili wyjść fanom naprzeciw i udowodnić, że dobrą opowieścią zawsze warto się podzielić.

Co jednak w sytuacji, w której poszukiwany przez nas tytuł jest możliwy do zakupienia jedynie w Japonii, a my nie chcemy bawić się w piractwo? Cóż, jeśli posiadamy znajomego z Kraju Kwitnącej Wiśni, sprawa jest prosta. Jeżeli nie, to jest odrobinę bardziej skomplikowana. Tak się składa, że żuczki nie potrafią wprawdzie wysoko skakać przez przeszkody, ale umieją je za to brawurowo obejść i wielu Japończyków dorabia sobie, robiąc gaijinom zakupy. I to dosłownie. Można w ten sposób zamówić nie tylko gry, ale również ubrania, książki, kosmetyki czy nawet jedzenie z marketu. Oczywiście oznacza to automatycznie wyższe koszty, bo trzeba naszemu "znajomemu" zapłacić za wykonanie usługi, ale nie są wysokie kwoty. Osobiście dwa razy zamawiałam w ten sposób gry i w obu przypadkach byłam bardzo zadowolona. Mogę również z czystym sumieniem napisać, żebyście nie bali się kupować używanych gier, bo Japończycy bardzo o nie dbają i używka różni się od nówki w zasadzie tylko brakiem folii, a potrafi być kilka razy tańsza.


5. Jedzenie ze śmietnika, czyli o tym, co może Wam zaszkodzić

Jest pewien rodzaj wiadomości, których nie cierpię, a które otrzymuję w ilościach hurtowych, czyli "Wiesz, gdzie mogę ściągnąć tę grę za darmo?". Najgorsze jest to, że tego typu pytania nie dotyczą wcale niedostępnych u nas tytułów, a tych, które można bez problemu kupić na Steamie czy na stronie wydawcy. Musicie wiedzieć, że koszt zlokalizowania gry w języku angielskim (a więc koszt tłumaczenia, wydania, utrzymania supportu itp.) to minimum kilkanaście tysięcy dolarów i sam fakt, że w ogóle możecie legalnie zakupić grę, oznacza, że ktoś te pieniądze wyłożył. Gry visual novel to nadal bardzo niszowy gatunek i mało kto się z ich tworzenia utrzymuje, dlatego tym bardziej zachęcam do wspierania twórców i uczciwego płacenia im za naprawdę ciężką pracę. Oczywiście nie zamierzam nikomu zaglądać na dysk, ale wolałabym też nie otrzymywać już więcej zapytań o to, gdzie ściągnąć za darmo coś, co można mieć na wyciągnięcie ręki.

Tutaj należałoby wspomnieć też o innej ważnej kwestii, a więc o tym, GDZIE NIE KUPOWAĆ GIER:
 - na portalach pośredniczących w handlu kluczami (Allegro, G2A, Kinguin itp.) - nie macie tam pewności, skąd pochodzi oferowany (często za dużo mniejsze pieniądze) klucz. Bywa, że przedsiębiorczy sprzedawcy masowo skupują klucze w innej walucie, co jest niezgodne z regulaminem Steama;
 - w jakimkolwiek miejscu, w którym jest informacja o konieczności użyczenia konta sprzedającemu w celu dodania do niego gry lub aktywacji klucza przez VPN;
 - w jakimkolwiek miejscu, w którym na sprzedaż oferowany jest Steam Gift, a nie klucz;
 - na szemranych stronach (najczęściej erotycznych), które do odblokowania contentu wymagają podania danych z karty kredytowej;
 - jakiejkolwiek stronie, która wymaga zapłacenia za możliwość pobrania nielegalnej kopii gry (już pomijając fakt, że najczęściej jest to scam i w miejsce upragnionego tytułu dostaniecie paczkę z wirusem);
 - jakiejkolwiek stronie, która wymaga od Was instalacji jakiegokolwiek innego programu (miły wieczór spędzony na przywracaniu systemu gwarantowany).



GDZIE KUPOWAĆ GRY BEZ OBAW:











I to już koniec naszej kulinarnej wędrówki po smakołykach świata otome. Mam nadzieję, że zawarte w niej wskazówki okażą się pomocne, niezależnie od tego, czy zamierzacie wybrać się do wykwintnej restauracji, czy skoczyć na szybkiego hamburgera do przydworcowej budki. Pamiętajcie, że w tym gatunku da się zjeść smacznie i na tyle, żeby chcieć do niego powracać. Ważne jedynie, żeby się nie sparzyć.

niedziela, 11 listopada 2018

137. Przerwana lekcja chemii, czyli pierwsze wrażenia ze sweet pool (yaoi, 18+)

Pamiętam czasy, w których nikt nie podejrzewał, że w Polsce zostanie wydane Loveless, Boy's Next Door czy jakiekolwiek inne mangi poświęcone męsko-męskim relacjom uczuciowym relacjom, szczególnie po upadku wydawnictwa Saisha. I o ile z czasem okazało się, że yaoi sprzedaje się u nas jak karp przed świętami w Lidlu (wszak niejednemu wydawnictwu zapewniło utrzymanie się na powierzchni mangowego rynku), o tyle w dziedzinie gier jeszcze do niedawna trwała w tym temacie prawdziwa posucha. Oczywiście, gry visual novel z tego gatunku pojawiały się na Zachodzie już lata temu, ale większość znanych tytułów nadal okupowała torrenty.

I chyba jeszcze rok temu nikt nie przypuszczał, że na scenę Steama pewnym krokiem wkroczy firma Nitroplus. To jednak dowód na to, że marzenia czasem się spełniają - nawet jeśli (tak, jak w moim przypadku) na dźwięk słowa "yaoi" ma się ochotę wyskoczyć przez okno.


Z Nitroplus to jest w ogóle ciekawa sprawa, bo jeszcze do niedawna panowie zarzekali się, że ich gry nigdy się na Zachodzie nie pojawią i osoby spoza Japonii nie były nawet w stanie zakupić ich w oficjalnym sklepie studia (w żadnym innym też zazwyczaj nie). Skutkowało to oczywiście tym, o czym wspomniałam we wpisie poświęconym piractwu (zainteresowanych zapraszam tutaj - https://tiny.pl/g632v), a więc o zdobywaniu danego produktu odmiennymi, nie do końca legalnymi drogami, szczególnie w sytuacji, w której twórca ma możliwość, ale zwyczajnie nie chce nam go sprzedać (i chodzi mi tutaj o samo nastawienie, a nie o ograniczenia dystrybucyjne). W związku z tym nietrudno wyobrazić sobie, że tytuły Nitroplus do czerwoności rozgrzewały zamknięte fora o tematyce yaoi. Gry były kupowane, crackowane i tłumaczone na język angielski (często naprawdę dobrze!), a następnie udostępniane rzeszy miłośniczek męsko-męskich pochędóżek. Jednak tym, co odróżniało tytuły od Nitroplus od prostych pornograficznych gierek z dużą ilością bananów, była fabuła znacznie wykraczająca poza tę umowną, którą możemy spotkać w typowych produkcjach dla dorosłych. Gracze szybko przekonali się, że Nitroplus to absolutni mistrzowie opowiadania historii i właśnie ich uznanie było jednym z prawdopodobnych powodów zapadnięcia decyzji o wydaniu sweet pool na Zachodzie.

Bohaterem gry jest nastoletni Youji, który uczęszcza do katolickiej szkoły średniej. Chłopak odznacza się wyjątkowo słabym zdrowiem i poprzedni rok praktycznie spędził w szpitalu, przez co musi powtarzać klasę. W dodatku jest sierotą. Jego rodzice zginęli w wypadku, w którym uczestniczył również on, ale pozostała mu po nim jedynie niewielka blizna na piersi (na szczęście w tym przypadku w sprawę nie był zaangażowany Voldemort). Od tamtej pory Youji jest pod opieką swojej starszej siostry, która jakiś czas temu wyszła za mąż i spodziewa się dziecka. Chłopak mieszka sam i stara się sobie dorabiać, żeby chociaż trochę ją odciążyć, ale słabe zdrowie często daje mu o sobie znać. Jedynym przyjacielem naszego małomównego outsidera jest Makoto, który z charakteru stanowi jego całkowite przeciwieństwo i pozytywna energia niemalże rozpiera go od środka. Jednak uroczy szatyn nie jest jedynym, który zwraca na Youjiego uwagę. Robi to również klasowy milczek o stoickim wyrazie twarzy, Tetsuo, który w pewnym momencie aż za bardzo zaczyna interesować się Youjim i stalkuje go, wzbudzając w nim nieprawdopodobny lęk. Całej tej sytuacji nie poprawia wcale Zenya - chory psychicznie samookaleczający się syn magioza, który bardzo lubi dręczyć innych, nieszczęśliwie obierając sobie Youjiego za swój kolejny cel. Chłopak ze stresu mało je i często niedosypia, przez co z czasem jego stan pogarsza się i zaczynają dręczyć go wyjątkowo krwawe halucynacje, podczas których ma wrażenie, że z ciała wypływają mu organy. Problem pojawia się, kiedy pewien uczeń z innej klasy dostrzega ślady krwi i wnętrzności na podłodze, i okazuje się, że to wszystko dzieje się naprawdę.


sweet pool to suspens w mistrzowskim wydaniu i ogrywanie bezpłatnego dema sprawiło mi niebywałą wręcz przyjemność, której nigdy nie spodziewałabym się po grze yaoi (do tej pory recenzowałam jedynie grę Naked Butlers, która odbiła mi się czkawką. Recenzję można przeczytać tutaj - http://tiny.pl/gnqkw). Oczywiście zdaję sobie sprawę z tego, że cała opowieść zapewne zakończy się szczęśliwie, ale jestem bardzo ciekawa tego, co wydarzy się po drodze i co kryje się za przedstawionymi w grze tajemniczymi zdarzeniami, które dotykają nie tylko Youjiego. W dodatku cała otoczka wizualna zdaje się wyraźnie podkreślać panujący wokół nastrój: kolory są przytłumione i utrzymane w odcieniach szarości i żółci, zupełnie jakby słońce nigdy nie świeciło na tyle mocno, żeby załagodzić dominujący w opowieści niepokój (tutaj znowu mam przed oczami kultowego Kruka, którego twórcy zastosowali identyczny zabieg). Youji jest zdany jedynie na siebie, nie ma gdzie szukać pomocy i wie, że Zenya jest całkowicie bezkarny i dzięki możliwościom należenia do gangsterskiej rodziny odnajdzie go nawet na drugim końcu globu. W dodatku nie może po prostu pójść do lekarza i opowiedzieć mu o swoich problemach, bo kto by mu tak naprawdę uwierzył? Chłopak prędzej wylądowałby w psychiatryku, w którym nie uchowałby się przecież przed swoim dręczycielem. Jest więc w sytuacji bez wyjścia. I to właśnie sprawia, że mam ochotę czytać dalej. W sweet pool nie podejmujemy również typowych dla gier visual novel wyborów - zamiast tego w sytuacji wymagającej reakcji możemy albo podążyć za instynktem i podjąć akcję, albo spróbować jej uniknąć. Fajne rozwiązanie!

Bezpłate demo udostępnione na Steamie jest ocenzurowane i finalna wersja gry również będzie zawierała cenzurę, która obejmie sceny seksu i co drastyczniejsze sceny gore. Wydawca obiecał jednak wypuszczenie DLC zawierające treści dla dorosłych. Wiele osób narzeka na niezgodność Steamowej wersji z krwawym oryginałem, ale moim zdaniem to dobre posunięcie, ponieważ pozwoli na delektowanie się dobrze napisaną historią również tym osobom, którym nie po drodze z yaoi i scenami piekła z Event Horizon. Gra i tak jest wystarczająco mroczna i brutalna. Sama nie wiem jeszcze, po jaką wersję ostatecznie sięgnę. Wiem jednak, że niezależnie od wyboru będę wyśmienicie się przy tym tytule bawić.



***
Na koniec tradycyjnie garść informacji:
tytuł: sweet pool
Producent: Nitroplus
Wydawca: JAST USA
Data wydania: 20 grudnia 2018
Przybliżony czas rozgrywki: (ciężko mi przewidzieć, ale demo trwa około 8 godzin)
Ograniczenia wiekowe: brak (wersja ocenzurowana), 18+ (wersja nieocenzurowana)
Wersja językowa: angielska

Cena: nieznana
Na Steamie można pobrać bezpłatne demo:
https://store.steampowered.com/app/852910/sweet_pool/

środa, 7 listopada 2018

136. O tym, że są rzeczy gorsze od śmierci, czyli opowieść miłosna napisana krwią (Hakuoki: Edo Blossoms) [16+]

Na wstępie chciałabym powiadomić Was, że od tej pory będę najpierw recenzować poszczególne wątki, a dopiero potem tworzyć ogólna recenzję gry. Dzięki temu będzie ona bardziej wiarygodna i osoby zainteresowane danym tytułem znajdą w niej więcej interesujących ich informacji.

Po krótkiej przerwie powracamy do opowieści spod znaku wilków z Shinsengumi i do kolejności pisania recenzji zbliżonej do tej z Kyoto Winds. Wtedy na pierwszy ogień poszedł u mnie Okita i dzisiaj zamierzam zapoznać Was z dalszą częścią jego historii (ci, którzy nie czytali poprzedniej, niech zajrzą tutaj - http://tiny.pl/gs15l).


W Edo Blossoms oddzielamy się od reszty samurajów i zatrzymujemy się w rodzinnym Edo, żeby opiekować się chorym na gruźlicę Okitą. Pomaga nam w tym doktor Matsumoto, który regularnie odwiedza naszą kryjówkę, służy nam dobrą radą i przekazuje informacje z frontu. My natomiast szybko uświadamiamy sobie, że nasz pacjent jest najbardziej pechową Furią ze wszystkich i śmiertelna choroba nie tylko nie opuszcza ciała Okity, ale zostało ono również postrzelone srebrnym nabojem, co uniemożliwia nadnaturalnie szybkie zagojenie się rany. Każdy inny członek Shinsengumi w tym przypadku pokornie oddawałby się rekonwalescencji, ale nie nasz dotknięty obsesją zabijania rodzynek. Chłopak nieustannie próbuje udowodnić nam, że czuje się już na tyle dobrze, że mógłby dołączyć do reszty i stanąć w walce u boku ukochanego Kondou. Niestety, do trapiących jego ciało objawów dołącza również typowa dla Furii żądza krwi, którą uśmierzamy, ofiarowując mu własną, ale nie zmienia to faktu, że przemiana w przypadku Okity raczej zżera go od środka, zamiast wzmocnić. I mogłoby się wydawać, że pomimo tych niedogodności życie w Edo będzie dla nas źródłem ukojenia po zdradzie ze strony szogunatu, ale tak nie jest. Na naszej drodze szybko staje nasz demoniczny braciszek Kaoru, a wszędzie, gdzie pojawi się Kaoru, pojawiają się też kłopoty. I to duże.

W tym przypadku naczelny emo-płaczek stulecia postanawia wyzwać Okitę na pojedynek na śmierć i życie, doskonale wiedząc, że chłopak jeszcze nie doszedł do siebie. Wykorzystuje więc chwilę jego nieuwagi i pochwyca nas, zmuszając do wypicia Wody Życia. Zrozpaczony Okita próbuje jeszcze ratować sytuację, ale Kaoru obraca się jedynie w nicość, zanosząc śmiechem. I chociaż ciężko oczekiwać, żeby osłabiony samuraj był w stanie stawić czoła demonowi, nie powstrzymuje go to przed obwinianiem siebie za to, co się stało. Oliwy do ognia dolewa również wiadomość od doktora Matsumoto, która opisuje nieszczęśliwą sytuację Shinsengumi w ostatniej bitwie, podczas której Kondou wpada w ręce wroga. Okita obwinia o to oczywiście Hijikatę, mając go za tchórza, który poprzez poświęcenie dowódcy postanowił ratować własną skórę. Sam Hijikata jakiś czas później składa nam wizytę, ale nie rozmawia z nami w towarzystwie Okity. Nakazuje nam się nim opiekować i pod żadnym pozorem nie powiadamiać go o swoich odwiedzinach. Ten jednak szybko się o nich dowiaduje i wpada w furię, poprzysiągając sobie, że kiedyś sprawi, żeby Hijikata odpowiedział za swoje czyny. Generalnie rozpacz i poczucie bezsilności dominują w kreacji tego bohatera, który przez niemal połowę swojego wątku jest uziemiony w kryjówce i czuje się jak zwierzę w klatce. I to bardzo złe, żądne krwi zwierzę.


Na szczęście stan naszego pacjenta z czasem zdecydowanie się poprawia i zaczynamy przygotowywać się do opuszczenia Edo, które nie jest już bezpiecznym miejscem. Wtedy również Okita postanawia się przed nami otworzyć i opowiedzieć historię swojego życia. Jego rodzice zginęli, kiedy był jeszcze dzieckiem, a starsza siostra wyszła za mąż i przestała się nim interesować, oddając go do miejscowego dōjō. Tam przygarnął go Kondou. Nietrudno domyślić się, że dla porzuconego dziewięciolatka mężczyzna szybko stał się przybranym ojcem, szczególnie że inni przebywający w dōjō samurajowie nie traktowali go dobrze. Kondou nie tylko uczył Okity walki, ale również wychowywał go i spędzał z nim wolny czas, a nawet opowiadał bajki na dobranoc. W pewnym momencie tę sielankę przerwał jednak Hijikata, dla którego opiekun młokosa szybko stracił głowę i uczynił go drugim założycielem Shinsengumi. Nic zatem dziwnego, że pomimo wyrośnięcia na mężczyznę Okita ciągle nosił w sercu ten uraz małego chłopca, który po raz kolejny poczuł się porzucony na rzecz kogoś innego. I mimo że przybrany ojciec nadal o niego dbał, jak tylko mógł, ten ciągle żywił do Hijikaty niewypowiedziany uraz, co od razu dało się zauważyć w Kyoto Winds.

W końcu jednak opuszczamy naszą kryjówkę i udajemy się w drogę, żeby dowiedzieć się, co naprawdę stało za pochwyceniem Kondou. Nie jest nam jednak dane długo cieszyć się spokojem, ponieważ na naszej drodze staje demoniczna osobowość roku o subtelności biegunki, czyli Kazama i jego jednoosobowa banda przydupasów pod postacią Amagiriego. Mężczyzna powiadamia nas, że w zasadzie to nie za bardzo mamy po co dołączać do Shinsengumi, ponieważ Kondou został stracony, a jego głowa ma być niebawem wystawiona na publiczne widowisko, jak głowa podrzędnego bandyty. Po dokopaniu Okicie Kazama nie zapomina również o nas, twierdząc, że skoro wypiłyśmy Wodę Życia, to nie jesteśmy już czystej krwi demonami i on już nie chce włączać nas w swój program 500+. Dla naszego towarzysza wieść o śmierci (i to tak niehonorowej!) Kondou jest niczym cios prosto w serce i długo nie może się po nim pozbierać. Postanawia zabić Hijikatę, zmuszając go w ten sposób do zapłacenia za swój niewybaczalny grzech. Ponieważ jednak nasze wrażliwe serduszko nie jest w stanie pojąć znaczenia honoru samuraja, postanawiamy w drodze urobić przekonania Okity tak, żeby ostatecznie nie zabijał przełożonego, bo to na pewno nie spodobałoby się Kondou. Generalnie ten etap historii to taki słodki do porzygu ulepek, w którym bohaterowie zalewają się wzajemnie lukrem miłości i nagle rozkwitającego uczucia, więc pozwolę sobie nie poświęcać mu więcej uwagi.


Po dotarciu na miejsce Okita rzeczywiście nie zabija Hijikaty, ale nie chce też dłużej walczyć w szeregach Shinsengumi. Ma to sens, ponieważ jego ciało od środka trawi nie tylko choroba, ale również skutki uboczne wypicia Wody Życia. Nie pozostało mu więc zbyt wiele czasu i postanawia udać się z nami do wioski, w której mieszka nasz ojciec będący dla nas ostatnią deską ratunku, bo tylko on jako twórca Furii może wiedzieć, czy jest możliwe odwrócenie jej śmiercionośnych skutków. W wiosce oczywiście ponownie spotykamy Kaoru, który usilnie próbuje zwerbować nas na swoją stronę i sprzedaje głodne kawałki o odbudowaniu potęgi klanu Yukimura, który przed laty został zdziesiątkowany z powodu niechęci uczestniczenia w wojnie i obecnie sam zamierza tę wojnę wypowiedzieć - nie tylko innym klanom, ale również całej Japonii. Środkiem do osiągnięcia celu mają być ulepszone Furie, które dzięki swojej sile i braku odczuwania skutków ubocznych mają dorównywać demonom. Oczywiście nie zamierzamy na to przystać i Karou i Okita walczą na śmierć i życie. Podczas potyczki Karou wypija Wodę Życia i zyskuje znaczną przewagę, ale od ostatecznego ciosu ratuje nas nasz własny ojciec, który zasłania nas swoim ciałem. Poświęca życie, ale dla Okity to wystarczająca okazja do zajścia gówniarza zza pleców i posłania go do piachu. Przed śmiercią ojciec zdradza nam, że możemy napić się wody ze specjalnego źródła, która wyleczy nas z bycia Furiami, po czym umiera. Zakończenie opowieści posiada jednak słodko-gorzki posmak, ponieważ mająca cudowne właściwości woda nie jest w stanie wyleczyć Okity z gruźlicy. Naszego ukochanego czeka więc zapewne powoli zbliżające się spotkanie ze Śmiercią, ale decydujemy się pozostać przy nim tak długo, jak będzie nam dane.

Muszę przyznać, że historia naszego lubującego się w zabijaniu charakternika została w Edo Blossoms bardzo spłycona i podczs rozgrywki nie byłam w stanie czuć tej postaci tak mocno, jak w Kyoto Winds. Oczywiście podejrzewałam, że chłopak miał trudne dzieciństwo, ale liczyłam na więcej opowieści z przeszłości i pogłębienie jego konfliktu z Hijikatą. W dodatku mam wrażenie, że stracił też sporo swojego sarkazmu i zamiłowania do buntu, i stał się ciepłą kluchą, której nic w życiu nie wychodzi. Może to było celowe, bo w Kyoto Winds zasłynął jako wojownik, który pomimo choroby był w stanie przecinać swoim mieczem mury, ale nawet jeśli, to zostało to źle przedstawione i mam wrażenie, że w obu odsłonach serii miałam do czynienia z zupełnie innym bohaterem. W jego opowieści jest wiele łzawych momentów, ale one nie przekazują emocji i skłamałabym, gdyby jego historia jakoś szczególnie mnie poruszyła. Pozostaje mieć nadzieję, że w kolejnym wątku będzie lepiej i będę mogła ponownie przyznać, że czuję się wśród Shinsengumi jak wsród swoich.


***
Przypominam, że grę można zakupić na Steamie w wersji elektronicznej lub w wersji pudełkowej na konsolę PS Vita.

Steam: https://store.steampowered.com/app/733340/Hakuoki_Edo_Blossoms/

PS Vita: https://store.iffyseurope.com/products/hakuoki-edo-blossoms-standard-edition

sobota, 3 listopada 2018

135. I nie wódź mnie na pokuszenie, czyli o ciężkim życiu nieboszczyka ("The Innocent")

Pamiętacie legendarny film Kruk, w którym Eric Draven powrócił z zaświatów, żeby skopać tyłki gościom, którzy brutalnie zamordowali nie tylko jego, ale również jego narzeczoną, w dodatku w wigilię Halloween? Czas na odsłonę tej historii w azjatyckim wydaniu - wprawdzie zdecydowanie mniej kultową i pozbawioną rozbrzmiewającego w tle dobrego rocka, ale z równie wyrazistym motywem zemsty i potrzebą oczyszenia świata z bandy zabójczych patałachów. Poznajcie Asha!


Ash miał kijowe życie i równie kijowe życie po śmierci. Kiedy jeszcze chodził po świecie w swoim ludzkim ciele, zajmował się próbą zdemaskowania lokalnego złodupca, który razem z senatorem prał brudne pieniądze pod przykrywką działalności charytatywnej. Nietrudno domyślić się, że w takiej sytuacji nie było mu dane dożyć spokojnej starości i został posądzony o kradzież, a następnie skazany i stracony na krześle elektrycznym (swoją drogą, musiałby chyba wykraść wszystkie słodycze z Disneylandu, żeby otrzymać taką karę). W dodatku jego adwokat dała ciała, ponieważ z powodu braku dowodów nie była w stanie go obronić - co z tego, że łączyła ich bliska emocjonalna więź, bycie praworządnym neutralnym jest teraz na topie. Mogłoby się wydawać, że w obliczu takiej ilości gówna główny bohater chciałby po prostu dla świętego spokoju wiecznie spocząć i nie musieć już nigdy patrzeć na marny łez padół, który opuścił, ale i to nie jest mu dane. Gdy jego dusza pojawia się w zaświatach, czeka już na nią jego Anioł Stróż, który wygląda, jakby nie zdążył się przebrać po comiesięcznym spotkaniu lokalnego klubu fetyszystów.

Ash dowiaduje się, że ponieważ został stracony na krześle, musi oczyścić swoją duszę i uwolnić od podobnego losu kogoś, kto również wpadł w szpony złodupca. Co z tego, że jest niewinny i w sumie nie ma z czego się oczyszczać - prikaz to prikaz. Powraca zatem do świata żywych, mimo że nikt nie może go zobaczyć, a jego ciało składa się z popiołu, w który zapewne pierwotnie miał się obrócić. Na każdym kroku towarzyszy mu jego Anioł Stróż na obcasach, który posiada niezwykle oryginalne imię Angel. Teoretycznie ma mu służyć swoją anielską pomocą i radą, a tymczasem w praktyke szybko przekonuje się, że Ash jest zbyt badassowy, żeby się go słuchać i woli załatwiać sprawy po swojemu. Jednym słowem: dupek, ale autor chyba miał nadzieję, że dziewczyny na to lecą. Tak czy inaczej, Ash postanawia pomóc skazanemu na śmierć Josui, który posiada dowody obciążające senatora, a którego niesłusznie oskarżono o morderstwo. Siostra nieszczęśnika, Mila, posiada jednak płytę z nagraniem, które udowadnia, że Josua w chwili popełnienia przestępstwa Jousa znajdował się w zupełnie innym miejscu. Potrzebny jest więc ktoś, kto sprawi, że płyta znajdzie się w rękach felernej pani adwokat (tak, tej samej, co poprzednio) i uda się uratować chłopa przed usmażeniem na krześle. Oczywiście naszej dwójce gliniarzy z niebiańskiego Beverly Hills udaje się ukarać złodupca i jego przydupasów, i wszyscy żyją długo i szczęśliwie - no, może poza Ashem.

Problem tej mangi jest taki, że można podczas lektury odnieść bardzo wyraźne wrażenie, że pierwotnie miała być serią, a nie jednotomówką. To wręcz kopalnia zaczętych i niedokończonych wątków. Nie dowiemy się tutaj, jak wyglądała relacja Asha i Rain (pani adwokat), co sprawiło, że jest tak bardzo zżyty ze swoją siostrą, kim jest tajemniczy Whirl, co tak właściwie stało za odebraniem Angelowi skrzydeł czy też kim, do diabła, jest Holy, który pojawia się gdzieś z boku tylko po to, żeby naszego aniołka nastraszyć. Praktycznie każdy rozdział rozbudza w czytelniku nowe pokłady ciekawości tylko po to, żeby na koniec pozostawić go z niczym. Niby główna fabuła jakoś tam trzyma się kupy (chociaż jest naciągnięta jak gumka w majtkach), ale i tak pozostawia czytelnika ze sporym niedosytem.


Podobnie, niestety, jest z kreacją bohaterów. Ja wiem, że Ash miał być najbardziej badassowym badassem ever, ale mi jawi się raczej dorosły facet przeżywający opóźniony bunt dwulatka i każdą normalną babę by z takim szlag jasny trafił. Brandon Lee w Kruku był brutalny wobec oprawców i nie przebierał w środkach, ale był jednocześnie postacią bardzo wrażliwą i opiekuńczą, czego nie można powiedzieć o protagoniście The Innocent, który jest całkowicie jednowymiarowy i płaski. O reszcie postaci również nie dowiadujemy się niczego poza tym, że istnieją i robią albo dobrze, albo źle. Niby sytuacja Rain jest bardziej skomplikowana niż innych, ale to nadal zajeżdżanie kliszy do porzygu. Bohaterem, który pierwotnie miał być chyba Wielkim Złym Wilkiem, ale nie wyszło, jest tutaj Whirl (tak, pewnie już zauważyliście, że tutaj wszyscy mają imiona wzięte z rzyci), który zabija wszystko na swojej drodze, jako jedyny może widzieć Asha (oczywiście nie zostało w mandze wyjaśnione, dlaczego) i wysławia się jak niepełnosprawny intelektualnie, ograniczając się do podkreślonego specjalną czcionką: "Pobawimy się?". Nie, Whirl, ja nie zamierzam się z tobą bawić, pakuj swoje resoraki i idź straszyć dzieci w innej piaskownicy.

Ciekawą kwestią jest również ukazanie w mandze zaświatów, które jawią się jako miejsce totalnie depresyjne. Wyobraźcie sobie, że przez całe życie tyracie, pomimo starań nigdy nie wychodzicie z biedy, zostajecie opuszczeni przez zdradzającego Was współmałżonka, dostajecie emeryturę wysokości dwóch torebek kaszy gryczanej i kończycie swój marny żywot, kiedy zawala się Wam na głowę od dawna nieremontowany sufit. Umieracie i myślicie sobie: "No, to w końcu teraz sobie odpocznę!", a tu figa - nie trafiacie na niebiańskie łąki, tylko do jakiejś wypełnionej niczym przestrzeni, gdzie mówi się Wam, że jak będziecie grzeczni, to się odrodzicie w innym ciele. Aniołowie w mandze niby tworzą jakąś Radę, ale nie ma tam wzmianki o żadnej sile wyższej ani niczym, co mogłoby nadać temu zjazdowi rodzinnemu jakiś głębszy sens. W dodatku mają płeć i rozmnażają się jak ssaki, mimo że na kartach mangi nie wiedziałam żadnego anioła w żeńskiej postaci. Do tej pory zastanawiam się również, po co im te buty na obcasach, ale nie wchodźmy już w szczegóły.

Na koniec wypadałoby powiedzieć parę słów o polskim wydaniu The Innocent. Pod względem ilości błędów bije je tylko recenzowany przeze mnie wcześniej Wind Breaker. Nie jestem gramatyczną nazistką i doskonale wiem, że każdemu może zdarzyć się przeoczyć błąd, ale jeśli już wydajemy coś drukiem i podpisujemy to naszym imieniem i nazwiskiem, to powinno to coś sobą reprezentować. Tutaj problem dotyczy nie tylko koślawej redakcji (szyk wyrazów w zdaniu w paru miejscach woła o pomstę do nieba), ale również tego, że w wielu miejscach brakuje spacji między wyrazami. Wygląda to tak, jakby pliku przed wysłaniem do drukarni nawet nikt nie przejrzał. Źle, bardzo źle - takie coś jestem w stanie wybaczyć grupie skanlacyjnej, ale wydawnictu.

Podsumowując: po The Innocent niby można sięgnąć i niby dostarcza ten tytuł jakiejś rozrywki, ale Brandona Lee nie da się zastąpić.


***
Garść informacji:
Tytuł: The Innocent
Autorzy: Avi Arad, Junichi Fujisaku, Ko Yasung
Wydawnictwo: Studio JG
Rok wydania: 2011
Tłumaczenie: Paulina Tuczapska
Korekta: Anna Maria Sutkowska
Ilość stron: 220
Cena: 22,90 zł
Gdzie kupić: raczej nie kupować