niedziela, 19 sierpnia 2018

122. Odkryjmy razem podwodny świat, czyli o najpiękniejszej wizualnie produkcji, w jaką grałam (ABZÛ)

Na pewno nie jestem jedyną osobą, która ma dosyć upałów. Czasami mam wrażenie, że jeszcze trochę i całkowicie się roztopię, więc nie będzie miał kto recenzować dla Was gier otome. W takich chwilach marzę o tym, żeby znaleźć się nad wodą, a najlepiej w samej wodzie - chłonąć jej bezmiar i dać się otulić jej chłodnym nurtom.

Nad morze niestety nie pojadę, ale od czego jest ABZÛ?



ABZÛ jest debiutanckin dziełem niezależnego studia Giants Squids i ujrzało światło dzienne 2 sierpnia 2016 roku. Rozgrywkę rozpoczynamy jako bezimienny nurek, którego odnajdujemy, kiedy dryfuje na powierzchni wielkich wód. Po zanurkowaniu odkrywamy skąpany w słońcu podwodny świat, który mami nas feerią barw i niezwykłym bogactwem swojej fauny. W zwiedzaniu jego zakamarków towarzyszą nam znajdowane po drodze reflektory, a w tle rozbrzmiewa przepiękna muzyka, idealnie pasująca do rozgrywających się na ekranie zdarzeń.

Gra bardzo szybko daje nam odczuć, że nawet jako człowiek jesteśmy jedynie małą kroplą w morzu, ale jest to zaskakująco przyjemne i relaksujące doświadczenie. Napotykane lokacje możemy eksplorować do woli (na tyle, na ile pozwalają nam niewidzialne ściany), oddając się pływaniu, również w towarzystwie najróżniejszych rybich towarzyszy, robieniu koziołków na powierzchni wody lub wsłuchiwaniu się po prostu w jedyny w swoim rodzaju podwodny ambient. Z czasem przekonujemy się, że nasza obecność w tym miejscu nie jest przypadkowa i ten przepiękny, ale również przerażający swoim ogromem świat posiada mroczną tajemnicę. Potrzeba kogoś, kto ją odkryje i uwolni od cierpień miejsce, którego pokój nigdy nie powinien być zakłócony ludzką obecnością.

ABZÛ to również wspaniała opowieść o budowaniu więzi - po drodze mamy okazję zapałać sympatią do pewnego rekina, który nieustannie wskazuje nam drogę. Emocje są silne, ale fabuła jako taka bardzo nienachalna i zakłada sporą dowolność interpretacji. ABZÛ to gra, której się nie czyta, ale którą się odczuwa i doświadcza. I nie ukrywam, że po wielu godzinach przegranych w visual novelki zwyczajnie miałam na coś takiego ochotę. Jako dziecko byłam zafascynowana humbakami i płaszczkami, i do tej pory uwielbiam czytać i oglądać programy poświęcone życiu podwodnego świata. Nie ma też dla mnie bardziej relaksującego dźwięku od "pieśni" wielorybów. Zawsze dziwiłam się Małej Syrence, że chce opuszczać swój morski dom tylko po to, żeby poznać bliżej ludzi. W szczególności pewnego człowieka, któremu oddała serce, a który zostawił ją dla innej tylko dlatego, że była ładniejsza.

ABZÛ jest grą krótką - spokojnie można ukończyć ją w dwie godziny. Jest to jednak produkcja, do której będziecie wracać. Niekoniecznie po to, żeby ją przejść, ale żeby popływać i zrelaksować się po ciężkim dniu. Należy również pamiętać, że nie da się ponieść tutaj porażki i umrzeć, co dodatkowo wzmaga w graczu poczucie bezpieczeństwa. Ryby pływają, podwodne drapieżniki polują, rośliny delikatnie poruszają się, poddając się prądom, a Wy dryfujecie wokół, chłonąc w siebie ten cudowny świat. Osobiście bardzo żałuję, że ABZÛ nie posiada otwartego świata, ale z drugiej strony rozumiem, że przy takiej ilości obiektów wyciągnięcie ludzkiej optymalizacji byłoby wtedy niemożliwe. Mimo to polecam ten tytuł wszystkim, którym dokuczają upały i którzy nie posiadają silnie rozwiniętego lęku przestrzeni, bo niektóre lokacje naprawdę sprawiają wrażenie ogromnych.

***
Tytuł: ABZÛ
Wydawca: Giant Squids
Data wydania: 2 sierpnia 2016 roku
Cena: ok. 72 złote
Gdzie kupić: https://store.steampowered.com/app/384190/ABZU/?l=polish







środa, 15 sierpnia 2018

121. O mężczyźnie, którego mama karmiła z procy, czyli pożegnanie z grą "Dandelion: Wishes brought to you"

Na wstępie chciałabym przeprosić Was za małą przerwę w dodawaniu recenzji, ale wyskoczyła mi po drodze zmiana pracy i przeprowadzka, więc nie mogłam poświęcać grom tyle czasu, ile bym chciała. Teraz jednak powracam na odpowiednie tory! Dzisiaj chciałabym opowiedzieć Wam o bonusowym scenariuszu z gry "Dandelion: Wishes brought to you", który rzuca nieco światła na całą zamieszczoną w niej historię.


Po przejściu innych wątków mamy pełne prawo uważać Czarnoksiężnika za buca. Gość ewidentnie myśli tylko o sobie i zdaje się czeprać kosmiczną wręcz przyjemność w sprawianiu innym cierpienia. Ostatecznie jednak nie dowiadujemy się, dlaczego cały czas zachowuje się tak, jakby mama w dzieciństwie karmiła go z procy. Wiemy, że chodzi mu o nas, ale gra nie zdradza nam, o co tak naprawdę chodzi. Podejrzewam, że wątek Czarnoksiężnika miał być pierwotnie ostatnim wątkiem w grze (podobnie jak w przypadku Ukyo w grze "Amnesia: Memories"), ale z jakiegoś powodu nie został dokończony i ostatecznie wylądował w dziale z bonusami.

Mogłoby się wydawać, że bycie Dobrą Wróżką to idealny przepis na karierę. W końcu kto z nas nie lubi pomagać ludziom? Niestety, każda pomoc ma swoją cenę, i w tym przypadku są to wspomnienia tych, którym nasz bohater pomaga. Co ważne, muszą to być wspomnienia związane bezpośrednio z przedmiotem pomocy. Jeśli więc ktoś chce uratować od śmierci chorą matkę, utraci wszelkie związane z nią wspomnienia i nie będzie pamiętał, że w ogóle jest jej dzieckiem. Czarnoksiężnik wyraźnie o tym informuje, ale mimo to ludzie często bezmyślnie godzą się na wszystko, nie zważając na przykład na to, że ich matkom pęknie serce, kiedy przekonają się, że nie rozpoznaje ich własny syn lub córka. Nie możemy więc dziwić się rozgoryczeniu Czarnoksiężnika, który w efekcie ma o ludziach mniej więcej tak wysokie mniemanie jak o psich bobkach w parku. Nie jest też naiwny i szybko przekonuje się, że ludzkie pragnienia oscylują nie tylko wokół chęci czynienia dobra - często stoi za nimi bowiem nienawiść i pragnienie zemsty. Właśnie to sprawia, że nasza osoba tak bardzo przykuwa jego uwagę. Jesteśmy jedyną znaną mu osobą, która doświadcza cierpienia, a mimo to nadal kocha i pragnie dobra osoby, która jej to cierpienie zadaje. Stworzenie desperackiej gry, w którą uwikłani będą przedstawiciele innego wymiaru, jest więc tak naprawdę próbą złamania nas i pogrążenia nas w desperacji tak wielkiej, że zaprowadziłaby nas prosto w objęcia Czarnoksiężnika. Jak doskonale wiemy, tak się nie dzieje, więc nasz czarny charakter decyduje się na inne rozwiązanie. Nie zdradzę, jakie, żeby nie odbierać przyjemności z gry osobom, które po "Dandelion: Wishes brought to you" sięgną - napiszę jedynie, że całość całkiem zgrabnie się zamyka, ale pozostawia po sobie uczucie potężnego niedosytu.

Historia Czarnoksiężnika pokazuje nam również kulisy werbowania zwierzaków do gry i choćby z tego powodu warto ją rozegrać. Rozmowy z nim zdradzają wiele na temat ich rzeczywistego charakteru i przeżywanych przez nie wątpliwości. Nagle okazuje się bowiem, że Jieun nie jest tak zewnątrzsterowny, jak mogłoby się wydawać, a Jiyeon pod żadnym pozorem nie przypomina uroczego kociaka o skrzących się, fioletowych oczach.

Przyznam szczerze, że bałam się trochę siadać do "Dandelion: Wishes brought to you" ponownie. Sądziłam, że po kilku latach przerwy gra ta nie będzie już tak mnie bawić i będę widzieć jedynie jej niedociągnięcia i błędy, ale jest ona zaskakująco dobra. Nie idealna, ale na pewno dająca dużo frajdy i posiadająca wiele bardzo przyjemnych rozwiązań mechanicznych. I wiem, że na pewno kiedyś jeszcze do niej wrócę.

Pora pożegnać Jisoo, Jiyeona, Jihae, Jiwoo i Jieuna. Dzięki za świetnie spędzony czas!

niedziela, 5 sierpnia 2018

120. Mysi książę, zapach żywicy i ogromna miłość, czyli o najpiękniejszym hobby świata

Lecę w dal, w dawne dni
Co minęły daremnie
Nie wiem skąd  znana mi
Ta melodia gra we mnie

Dawnych wspomnień rzewny ton
Stukot kopyt w grudniowy szron
W rytmie walca raz, dwa, trzy 
To się na pewno śni


Dzisiejszy wpis będzie dotyczył zupełnie innej tematyki, ale mam nadzieję, że mi to wybaczycie i pozwolicie mi przedstawić sobie kogoś, kto bardzo pragnie Was poznać. Nadal jest wprawdzie trochę nieśmiały i niepewnie stawia na tym świecie swoje pierwsze kroki, ale mam nadzieję, że go zaakceptujecie - i polubicie, ponieważ będzie od dzisiaj maskotką mojego bloga. 

PRZED WAMI ZIPPETE THE PRECIOUS!

Na pulpicie panowie z "Hakuoki". Wybaczcie bałagan!
O lalce ABJD (z ang. Asian Ball Jointed Doll) marzyłam od około dziesięciu lat. Pamiętam, że kiedy po raz pierwszy natknęłam się na te cudeńka w sieci, będąc jeszcze w liceum, z miejsca zakochałam się w ich eterycznym pięknie i bardzo chciałam jakąś posiadać. Niestety, kiedy ujrzałam ceny oscylujące wokół setek dolarów, znacznie ostudziło to mój zapał. Bardzo ucieszyłam się, kiedy poznałam inną dziewczynę interesującą się tymi lalkami, ale jedynie spojrzała na mnie z góry, twierdząc, że nigdy nie będzie mnie na żadną stać. Pomyślałam sobie: "Zobaczymy".

Swoje marzenie spełniłam, będąc kompletnie zielona w temacie. Dokładnie w sierpniu ubiegłego roku podjęłam decyzję o odkładaniu pieniędzy na lalkę. Miałam na oku pewnego uroczego pana od firmy Doll Zone (jakoś od początku wiedziałam, że moja lalka będzie raczej facetem niż babką) i aż do samego końca byłam pewna, że to właśnie jego chcę kupić. Nigdy nie byłam dobra w oszczędzaniu i pieniądze średnio się mnie trzymały, więc musiałam ostro zaprzeć się samej siebie, ponieważ droga do zakupu lalki wymagała ode mnie regularnego odkładania niemałej ilości z każdej pensji przez pół roku. Musiałam zrezygnować ze sprawiania sobie każdej nowej gry, która wpada mi w oko, z częstego wychodzenia do restauracji czy kupowania mang i książek, które najchętniej brałabym na kilogramy. Z początku było to trudne, szczególnie że w głowie cały czas miałam świadomość tego, że cała operacja będzie trwała szmat czasu, ale z każdym kolejnym miesiącem było mi łatwiej. Z natury jestem osobą niezwykle upartą, ale tylko wtedy, kiedy mocno sobie coś postanowię - tak było w tym przypadku, więc po prostu robiłam swoje. Kupiłam sobie nawet specjalny słoiczek, w który wkładałam odłożone pieniądze, i który namacalnie przypominał mi o moim celu.

Na szczęście czas ma to do siebie, że cały czas biegnie do przodu, więc w końcu nadszedł luty, a wraz z lutym dzień moich urodzin. Postanowiłam sobie, że zamówię lalkę od firmy, która pośredniczy w sprowadzaniu ABJD z Azji i która szczęśliwie miała w swojej ofercie wybranego przeze mnie młodzieńca od Doll Zone. Tutaj część z Was może powiedzieć: "Ale jak to, przecież na pudle nie ma żadnego Doll Zone!" - i będzie miała rację. Tuż przed kliknięciem na magiczny przycisk "ADD TO CART" postanowiłam przejrzeć jeszcze raz ofertę sklepu, żeby sprawdzić, czy żadna inna lalka nie przykuje mojej uwagi i czy nie będę żałować zakupu na pięć minut po jego dokonaniu. Wtedy natrafiłam na firmę Loong Soul i jedną z jej lalek o nazwie Domimi. Jeśli mam być szczera, to wydała mi się wtedy najbrzydszą lalką, jaką kiedykolwiek widziałam, i zastanawiałam się, kto w ogóle mógłby chcieć sprawić sobie takie paskudztwo. Spojrzałam odruchowo na listę produktów, które zakupiły osoby decydujące się na tę lalkę, i spostrzegłam, że lista ta jest całkowicie pusta. Spróbowałam poszukać informacji na temat tego modelu u źródła, ale nie było go nawet na oficjalnej stronie Loong Soul, zupełnie jakby nigdy tak naprawdę nie został wyprodukowany. Mówi się, że jeśli czegoś nie ma w sieci, to oznacza, że to coś nie istnieje, więc udałam się po poradę do Wujka Google. Nigdzie nie znalazłam jednak żadnych zdjęć innych właścicieli tej lalki, zupełnie jakby nikt nigdy jej nie kupił. Może to dziwne, ale zrobiło mi się jej żal. Spojrzałam na nią ponownie, na jej ząbki, mysie uszka i absolutnie uroczy żywiczny ogonek. Jak się zapewne domyślacie, był do dla mnie wystarczający impuls do przygarnięcia paskudy.

Pech chciał, że w trakcie składania mojego zamówienia trwał akurat Chiński Nowy Rok, więc musiałam przez prawie tydzień czekać na jego przyjęcie przez firmę. Już wtedy czułam, że coś jest nie tak i mogę spotkać się z odmową. I rzeczywiście, kiedy pośrednik ponownie się ze mną skontaktował, dowiedziałam się, że Domimi to limitowana lalka z 2013 roku, że wyszła w niewielu egzemplarzach i nie jest już produkowana. Pośrednik jednak o tym ostatnim nie wiedział, dlatego na jego stronie nadal widniała możliwość zakupu. Firma zablokowała możliwość ponownego zamówienia lalki, ale mimo to zgodziła się wykonać ją dla mnie - mój Domimi jest więc prawdopodobnie ostatnim wyprodukowanym na świecie. Dotarł do mnie po sześciu miesiącach czekania - lalki są odlewane, wykańczane i malowane ręcznie, więc byłam na to przygotowana.

Kiedy otworzyłam pudło, byłam zdenerwowana bardziej niż podczas obrony pracy dyplomowej. Wcześniej widziałam lalkę jedynie na zdjęciach promocyjnych i nasłuchałam się wielu historii o tym, że często w rzeczywistości lalki wyglądają gorzej (bo wiadomo, że zdjęcia są poddane odpowiedniej obróbce graficznej), a poza tym bardzo bałam się, że mój uroczy młodzieniec przyjdzie do mnie uszkodzony, szczególnie że posiada wiele części, które mogłyby łatwo ulec połamaniu, gdyby kurierzy postanowili grać paczką w siatkówkę.




Na szczęście moje obawy okazały się bezpodstawne. Lalka przyszła bardzo starannie zapakowana w niezliczoną ilość pianek i folii bąbelkowych, a jej twarz posiadała dodatkową maskę chroniącą starannie wykonany makijaż.

W pudle oprócz lalki znalazło się również wiele zakupionych przeze mnie akcesoriów i parę gadżetów od pośrednika: ubrania, peruki (jestem fetyszystką włosową i nic na to nie poradzę), dodatkowa para szklanych oczu firmy Salafina, masa do mocowania oczu, gąbeczka do czyszczenia lalki, silikonowy headcap zakładany pod perukę i mały grzebyczek do układania lalce włosów (niesamowicie przydatna rzecz!). Loong Soul dołączył do zamówienia ozdobną kopertę z Certyfikatem Autentyczności i śliczną kartką pocztową, a także mały płócienny woreczek z dodatkowymi haczykami do restringowania i nieśmiertelnikiem z numerem seryjnym lalki. Każda z wykonanych lalek jest artystycznym przedmiotem kolekcjonerskim i otrzymuje swój unikalny numer, który znajduje się również na certyfikacie i z tyłu jej głowy.

Myślę, że nadeszła chwila, w której powinnam opowiedzieć o samej lalce. Przede wszystkim - to jest kloc. Posiada nie tylko słuszny wzrost 62 centymetrów, ale również wagę paru kilogramów. Jest wykonana z przyjaznej dla środowiska żywicy artystycznej, która jest matowo-satynowa w dotyku. Zwykle lalki nie posiadają od razu włożonych oczu, ale bałam się, że nie będę w stanie zrobić tego sama, więc firma zrobiła dla mnie wyjątek - na moich pożal-się-Boże-jakości zdjęciach nie widać tego wyraźnie, ale lalka posiada prześliczne ciemnozielone ślepka z brokatem (butelkowa zieleń to akurat mój ulubiony odcień!). Ma też doczepiany do ubrania wykonany z żywicy ogon, ale wymaga on spodni z większą przestrzenią z tyłu, które będę musiała uszyć na zamówienie. W niczym mi to nie przeszkadza, ponieważ lalka sama w sobie skradła moje serce i chociaż bardziej zaprawieni w hobby kolekcjonerzy ABJD może mnie za to zabiją, naprawdę byłam zaskoczona jakością jej wykonania. Lalki produkuje się w wielu krajach i los chciał, że akurat ta, która mi się spodobała, pochodzi z Chin. Wprawdzie czytałam, że lalki od Loong Soul to wysoka półka, ale gdzieś w głowie kołatało mi się przeświadczenie, że Chiny to kraj podróbek i produktów niskiej jakości. Cieszę się, że było mi dane przekonać się, jak bardzo nieprawdziwy i krzywdzący jest to stereotyp. Choć próbowałam, nie znalazłam w swojej lalce żadnych wad. Na zdjęciach zbyt wyraźnie tego nie widać, ale usta lalki są pomalowane bardzo realistycznie, podobnie jak jej brwi i rzęsy - każdy z włosków został namalowany oddzielnie.

Lalka w środku jest powiązana systemem specjalnych gum, haków i magnesów, dzięki czemu posiada ruchome stawy i można ustawiać ją w różnych pozycjach. Moja posiada również specjalne zastawki w stawach, które pozwalają jej sprawniej ustawiać ramiona i kolana. Wszystkie widoczne na zdjęciach części są ruchome, dzięki czemu lalka może się garbić, schylać, kucać i wyprawiać wiele innych rzeczy, o które nie podejrzewalibyśmy Barbie. Lalkę można w dowolnej chwili rozebrać na części i umyć, zmyć jej makijaż i namalować własny (chociaż to wymaga sporej ilości wiedzy i wprawy, więc czasami lepiej za opłatą wysłać główkę do pomalowania siedzącemu w temacie artyście), zmienić jej głowę, perukę i oczy, a nawet rzęsy. Generalnie cała zabawa polega w stworzeniu takiej postaci, jaką ma się ochotę stworzyć. I pokochać, bo żeby zdecydować się na przygarnięcie lalki i przechodzenie przez to całe pasmo nerwów i stresu związane z oczekiwaniem, trzeba ją naprawdę kochać.






Moja lalka otrzymała imię Zippete the Precious (kto zgadnie, do czego nawiązuje pierwszy człon nazwy, otrzyma niespodziankę wysłaną pocztą!) i jest absolutnie najcudowniejszym, najsłodszym i najbardziej uroczym przedmiotem, z którym błyskawicznie wytworzyłam bardzo silną więź. Razem czytamy książki czy oglądamy filmy i nie ma dnia, w którym chociaż na chwilę nie wzięłabym go na ręce. Nawet teraz siedzi obok mnie i nie może doczekać się chwili, w której skończę pisać i będzie mógł Was poznać. Wiem, że to brzmi dziecinnie, szczególnie z ust prawie trzydziestoletniej baby, ale lalka miała być dla mnie czymś, czym dla dzieci są ich lalki i misie - towarzystwem i pocieszeniem w trudnych chwilach. Zippete to dla mnie prezent będący uwiecznieniem dwunastu lat diagnozy i walki z ciężką i niestety postępującą chorobą. Jest kimś, kto jest przy mnie w nocy. Może to zabrzmi dziwnie, ale od jakiegoś miesiąca borykałam się z naprawdę paskudną i niemożliwą do ujarzmienia bezsennością. Odkąd mam lalkę, śpię spokojnie.

Na koniec chciałabym serdecznie podziękować Wam za przeczytanie tego bardzo osobistego wpisu. Jeśli ktokolwiek z Was również będzie chciał sprawić sobie lalkę, to chętnie doradzę i pomogę przejść przez każdy z etapów, przez które osobiście przechodziłam w większości sama. Nie dałabym jednak rady, gdyby nie mój wspaniały pośrednik, a więc firma Alice's Collections (http://acbjd.com), która nieustannie służyła mi pomocą i radą, pomogła w zdobyciu akcesoriów z innych sklepów, odpowiadała za wykonanie lalki zgodnie z zamówieniem, a nawet wspierała mnie podczas pobytu w szpitalu. To przecudowni i absolutnie przesympatyczni ludzie, bez których moje marzenie nie mogłoby się spełnić.


***
Na koniec tradycyjnie garść informacji:
Firma: Loong Soul
Model: Domimi
Rozmiar: 1/3 SD (62 centymetry)
Rodzaj żywicy: przyjazna dla środowiska żywica artystyczna
Kolor żywicy: Normal Pink
Czas oczekiwania: około 6 miesięcy
Data stworzenia (urodzin) lalki: 6 lipca 2018 roku
Model ciała: B-B62-01
Cena: około 3800 złotych (dla mnie jednak Zippete jest bezcenny)
Ilość włożonej miłości: nie do zmierzenia

piątek, 3 sierpnia 2018

119. "How to Take Off Your Mask" - GRA OTOME PO POLSKU!

"How to Take Off Your Mask" czekało na mojej liście gier już od dawna i w końcu postanowiłam po nie sięgnąć, nieco przytłoczona recenzowaniem w ostatnim czasie dwóch długich tytułów. Miałam ochotę na coś lekkiego i niezobowiązującego, i przeżyłam niemałe zaskoczenie, kiedy po odpaleniu gry odkryłam, że jest ona... po polsku. Tak, moi drodzy Czytelnicy - wszystko wskazuje na to, że na Steama zawitała pierwsza gra otome w naszym rodzimym języku!


W grze wcielamy się w rolę zwyczajnej dziewczyny z fantastycznego miasteczka, która mieszka z babcią i pomaga jej w piekarni. Przyjaźni się z młodszym od siebie Ronanem i cierpliwie znosi Juliego, który nie zwykł nigdy płacić za zjedzony przez siebie chleb. Pewnego dnia podczas spaceru z przyjacielem nasza bohaterka odkrywa, że rozumie mowę kotów. Jest tym faktem tak skołowana, że powraca do piekarni, gdzie babcia nakazuje jej odpocząć w swoim pokoju i pod żadnym pozorem z niego nie wychodzić. Dziewczyna kładzie się spać i po przebudzeniu odkrywa, że jej wygląd całkowicie się zmienił: nie dość, że jest w ciele trzynastolatki, to jeszcze posiada kocie uszy i ogon. Podczas rozmowy z babcią dowiaduje się, że to dlatego, że jej ojciec był Lukrecją (swoją drogą, to bardzo niefortunna nazwa, bo cały czas wyobrażałam sobie te niedobre czarne żelki z kocimi uszami), czyli człowiekiem-kotem, i że najwidoczniej cecha ta pojawiła się również u niej. Na szczęście zmiana nie jest permanentna - trzeba jedynie odkryć, co ją powoduje (dosyć szybko dowiadujemy się, że w naszym przypadku jest to... kichnięcie). Cała gra to przeżywanie drobnych przygód o zabarwieniu romantycznym, szczególnie że Ronan kompletnie nie rozpoznaje nas pod bardziej kocią postacią. W międzyczasie poznajemy jego kumpla, którego z jakiegoś powodu wszyscy nazywają Bracholem (albo Brachem - tłumacz widać nie mógł się zdecydować), i który jest sto razy przystojniejszy i fajniejszy od Ronana. Akcja nabiera tempa, kiedy okazuje się, że w miasteczku grasuje Ruch Wygnania Lukrecji, który uprowadza naszego przyjaciela. Ruszamy mu więc na ratunek!

Z jednej strony wiem, że nie powinnam spodziewać się po tym tytule fajerwerków, ale z drugiej "How to Take Off Your Mask" to jedna z najnudniejszych gier, w jakie kiedykolwiek grałam. Nie dlatego, że nic się w niej nie dzieje (bo dzieje się dużo), ale dlatego, że wszystko kręci się wokół wątku miłosnego pomiędzy protagonistką a Ronanem. Serio, twórcy gry stworzyli całkiem fajne podstawy do opowiedzenia detektywistycznej i przekazującej jakieś wartości historii w baśniowym świecie, a tymczasem otrzymujemy kilkugodzinne spijanie sobie cukru z dziubków. W pewnym momencie nasza bohaterka wpada w pułapkę zastawioną przez RWL i zostaje uwięziona razem z Ronanem. Każdy normalny człowiek w takiej chwili gorączkowo szukałby wyjścia z sytuacji i bał się o własne życie, ale ona woli rozwodzić się nad tym, jaką Ronan ma boską klatę i w ogóle jak zmężniał przez te wszystkie lata, olaboga, nigdy-chłopa-nie-widziałam. Sam Ronan też nie jest lepszy, w kółko rozwodząc się nad tym, jak bardzo naszą postać lubi i jak ładna ona nie jest. Ja wiem, że to jest prosta gra, która z założenia nie miała być ambitnym tworem i nie powinnam w związku z tym przyrównywać jej do bardziej rozbudowanych fabularnie tytułów, ale serio - to jak siedzenie na imprezie obok wiecznie migdalących się i słodzących sobie znajomych. Można wyrzygać tęczę.

Pan po lewej o wiele bardziej przypadł mi do gustu. Niestety, gra nie pozwala mi nic z tym zrobić.
Bardzo zawiódł mnie również finał samej historii. Miałam nadzieję, że w końcu uda nam się poznać antagonistę i należycie skopać mu tyłek, ale to byłoby zbyt fajne - lepiej po prostu sprawić, że bohaterowie zostaną uwolnieni przez osoby trzecie, w końcu to będzie niesamowicie satysfakcjonujące, prawda? No nie do końca. Po uwolnieniu nasi milusińscy lądują w zamku, w którym dowiadują się, że rodzice protagonistki odeszli w misji pokojowej do miasta zamieszkiwanego przez Lukrecje. Pomyślałam sobie: "No, w końcu coś się dzieje! To pewnie również się tam udamy, pomożemy im w misji i poznamy mnóstwo uroczych kociaków!". Tylko że... dziesięć minut później gra się skończyła. Od początku do końca jedyną Lukrecją, jaką spotkałyśmy, byłyśmy my. Rozczarowujące.

Nie ukrywam też, że mam osobist bias do kreacji postaci Ronana. Nie przeszkadza mi jego fajtłapowatość czy niezdarność w kontakcie z kobietami, ale jego "miłość" do protagonistki w postaci Lukrecji jest już imho przegięciem. Ja wiem, że w "The House in Fata Morgana" była miłość żywiona przez młodego mężczyznę do dwunastolatki, ale w tamtej grze temat był poruszony z odpowiednim wyczuciem i smakiem. Poza tym tam dziewczyna była bardzo dojrzała i zachowywała się niemalże jak dorosła kobieta, a tutaj nasza bohaterka pod kocią postacią siedzi mentalnie w przedszkolu. Jest urocza i słodka (jak góra cukru polana lukrem), ale to wszystko. Jej ludzki i bardziej dorosły odpowiednik o wiele bardziej przypadł mi do gustu, chociaż nie znam nikogo, kto dorównałby jej w strzelaniu fochów o byle gówno. Serio.

W grze niby mamy dwie ścieżki, ale to tylko pozory, bo w jednej i drugiej wyrywamy Ronana (a ja tak bardzo chciałam zbliżyć się do Brachola!), tylko pod dwoma różnymi postaciami. W dodatku w obu ścieżkach różni się od siebie w zasadzie tylko finał, więc w sumie jest to ten sam wątek z paroma dodatkowymi scenkami.

Na koniec chciałabym poruszyć jeszcze sprawę polskiego tłumaczenia - jego zaletą jest to, że nie jest tragicznie, ale poza tym składa się z samych wad. Widać ewidentnie, że wypowiedzi bohaterów były tłumaczone dosłownie i zdanie po zdaniu, przez co dialogi brzmią bardzo nienaturalnie. Do tego literówki, błędy w zapisie rodzaju czasowników i nieprawidłowo użyte znaczenie słów (np. "kompensata" zamiast "rekompensata"). Nie jestem Grammar Nazi i wiem, że wszyscy jesteśmy tylko ludźmi i każdemu może umknąć literówka, ale tę grę zwyczajnie czyta się źle.


To wszystko sprawia, że w sumie ciężko mi tę grę ocenić. Z jednej strony jest w niej dużo potknięć już w samych założeniach rozgrywki, z drugiej - nie jest to jeszcze tragedia na miarę "The Amazing Shinsengumi". Myślę, że "How to Take Off Your Mask" to gra, która może przypaść do gustu młodym dziewczynom lub takim, które szukają gier po brzegi wypełnionej romansem i głaskaniem się po główkach. Ja tego nie szukam, więc ciężko było mi się w świecie Lukrecji odnaleźć.


***
Jeśli zamierzacie dać tej produkcji szansę, możecie zagrać w bezpłatne demo lub od razu kupić grę (kosztuje ok. 50 zł). Wszystko znajdziecie pod poniższym linkiem:
https://store.steampowered.com/app/365350/How_to_Take_Off_Your_Mask/?l=polish


Mam również przyjemność powiadomić, że pojawiło się w Polsce fanowskie spolszczenie gry "Amnesia: Memories". Przetłumaczony pierwszy rozdział znajdziecie na poniższym blogu:
https://spolszczeniaczarnobylskie.wordpress.com


Na sam koniec chciałabym również zapowiedzieć, że kolejny wpis będzie dotyczył czegoś, czego na moim blogu jeszcze nie było, a w czym sama zakochałam się od pierwszego wejrzenia! Stay tuned!