piątek, 27 kwietnia 2018

106. Na górze wacki, na dole wacki, czyli Kazue Souma i striptiz dla ubogich ("Hakuoki: Kyoto Winds")

Wiosna w pełni, więc czas powrócić do uroczych panów samurajów. Kolejną moją ofiarą padł Kazue Souma - jeden z trzech szczęśliwców, którzy nie pojawili się w poprzedniej odsłonie gry. Miałam szczerą nadzieję, że jego ścieżka spodoba mi się tak samo jak ścieżka Iby. Jak było w rzeczywistości?


Souma to Człowiek-Pech. Spotykamy go po raz pierwszy, kiedy próbuje - skądinąd dosyć nieudolnie - postawić się zapędzonymi w kozi róg roninowi. Agresor szybko sprowadza go do parteru, udowadniając mu, że wcale nie jest bohaterem uwalniającym Kioto od bezpańskich samurajów, a szczeniakiem, który odrzucił wiaderko klocków i sięgnął po zabawki dla dorosłych. Przy pomocy reszty kapitanów udaje nam się opanować sytuację, ale nie jest to w stanie wyjąć z serca Soumy zadry w postaci urażonej dumy. Już mamy się rozejść, kiedy młodzieniec upuszcza z rękawa pewną tajemniczą wiadomość. Kapitanowie zapoznają się z nią i postanawiają zabrać nieszczęśnika na przesłuchanie. W siedzibie Shinsengumi dowiadujemy się, że wiadomością był rysunek przedstawiający jednego z wojowników w postaci Furii. Souma wyjawia, że autorem jest niejaki Ibuki, co rozluźnia atmosferę i kupuje chłopakowi wolność, oczywiście pod warunkiem, że pozwoli nam nam to małe dzieło zatrzymać.

Samego Soumę spotykamy ponownie, kiedy jest świadkiem aresztowania roninów przez Haradę. W jego oczach członkowie Shinsengumi nie są jednak superbohaterami pilnującymi porządku na ulicach Kioto, ale zwyczajnymi awanturnikami, którzy niepokoją niewinnych mieszkańców. Zmienia swoją opinię dopiero wtedy, kiedy Haradę zagaduje właściciel herbaciarni, który dziękuje za pojmanie problematycznych roninów. To sprawia, że młodzieniec, który sam służy w jednej z armii szogunatu, zaczyna zastanawiać się nad tym, czy warto wierzyć stereotypom. I czy miejsce, którym tak bardzo pogardzał, nie jest tak naprawdę tym, do którego najbardziej pasuje.

Souma z czasem rzeczywiście wstępuje do Shinsengumi, gdzie zostaje przyjęty jako słuba Kondou. Przygotowanie go do tej roli spoczywa na naszych barkach, co owocuje wieloma zabawnymi sytuacjami, a zdecydowanie najśmieszniejszą (choć jednocześnie też trochę straszną) jest zatrzymanie nas w drodze do łaźni przez Mikiego (młodszego brata Itou), który pragnie się z nami wykąpać, bo przecież w końcu oboje jesteśmy mężczyznami, prawda? Kiedy jednak stanowczo odmawiamy, postanawia nas rozebrać, żeby przekonać się, czy czegoś nie ukrywamy (tak się nie podrywa dziewcząt, Miki!). Oczywiście nie dochodzi to do skutku, ponieważ na pomoc przybywa nam Souma i reszta kapitanów. Tej samej nocy Hijikata wyjawia młodzieńcowi naszą prawdziwą płeć, co owocuje jego solennym przyrzeczeniem, że będzie nas chronił, choćby nie wiem, co.

Souma często zresztą przyrzeka i deklaruje swoje oddanie sprawie. Jest gotów walczyć za nas do ostatniej kropli krwi, co oczywiście bardzo się chwali, ale jest pewien problem - chłopak nieszczególnie potrafi walczyć. Jego pierwsze spotkanie z Kazamą nieomal kończy się śmiercią i niemalże aż do końca młodzieniec nie będzie w stanie rzeczywiście chronić tych, na których mu zależy.


Los Soumy jest w pewien sposób tragiczny, ale sposób opowiedzenia historii sprawia, że nie mam za bardzo jak zacząć mu współczuć. To bardzo miły i oddany sprawie chłopak, ale... chłopak. Wyrostek, dzieciak praktycznie, młodszy od samej Yukimury. W jego zachowaniu bardzo wyraźnie widać, że znajduje się na etapie dojrzewania. Ma dobre serce, ale jest impulsywny, łatwo ocenia innych i ma głowę pełną ideałów. Zdaje się bardzo niepewnie poruszać w świeci dorosłych, ale nie można odmówić mu odwagi i uporu w dążeniu do celu. To bardzo ciepła, miła postać, tylko ja podczas gry przez cały czas traktowałam ją jak młodszego brata albo dziecko, którym w jakiś sposób nadal była. Nie widziałam w Soumie mężczyzny i nie wzbudzał on we mnie większych emocji. Jego wątek nie jest zły (szczególnie że pozwala dowiedzieć się naprawdę dużo na temat funkcjonowania organizacji Shinsengumi), ale nie był też tym, czego szukam. Sądzę, że to po prostu nie mój typ. Młodszym graczkom może się spodobać.

Na dniach na blogu pojawi się jeszcze jedna recenzja. W końcu nadchodzi majówka - czas odpowiednio ją wykorzystać. ;)

sobota, 21 kwietnia 2018

105. Co ja robię tu, co ty tutaj robisz, czyli krótka opowieść o krótkiej grze "Millia - The Ending"

Wielokrotnie prosiliście mnie, żebym wrzucała na bloga również recenzje darmowych gier. A ponieważ wiem, że wśród tytułów oznaczonych dumnym tagiem "Free to Play" kryje się wiele perełek zasługujących na pokochanie i uznanie, ochoczo zabrałam się do pracy i wyruszyłam na łowy na Steama. Mój wybór padł na mało popularną grę "Millia - The Ending".

Co ciekawe, postanowiłam zrecenzować tę grę w tym samym czasie, w którym zrobiła to inna blogerka pisząca o grach otome. Jej recenzję możecie przeczytać tutaj:
https://otome-polska.blogspot.com/2018/04/recenzja-gry-millia-ending.html


Co ciekawe, w grze nie wcielamy się w kobiecą protagonistkę, a w mężczyznę. Nasz bohater żyje w fantastycznym świecie Eventii, jest magiem i przybranym synem najsilniejszego człowieka na świecie. Żyje w spokojnym i pełnym szczęśliwych ludzi miasteczku, gdzie opiekuje się swoją młodszą siostrą Meru. Nad miasteczkiem ciąży jednak pewna klątwa. Dawno, dawno temu światem zgodnie rządziły dwie boginie, Millia i Hedria. Pewnego dnia Hedria zakochała się jednak w człowieku i z rozpaczy rzuciła na świat klątwę, która od tamtej pory wymaga od jej siostry odradzania się na Ziemi i składania siebie w ofierze co około 20 lat. Bogini za każdym razem odradza się jako ta sama dziewczyna, ale traci pamięć, kompletnie nie wiedząc, z kim się za swojego wcześniejszego życia przyjaźniła. Jest to dla naszej historii ważne, ponieważ nasz bohater - Rize - jest strażnikiem bogini i jednocześnie jej przyjacielem z dzieciństwa. Zdaje sobie sprawę z tego, że dziewczyna niedługo umrze i chciałby jakoś temu zapobiec, przerwać błędne koło jej narodzin i śmierci. W tym samym czasie jego siostra zapada na tajemniczą chorobę, a inna bliska przyjaciółka zostaje wydana za mąż za władcę ze Wschodu. Rize musi więc stawić czoła losowi trzech ukochanych przez siebie osób, które mają niebawem zniknąć z jego życia.

Muszę przyznać, że zarys fabularny prezentuje się nader interesująco i podczas gry niejednokrotnie zastanawiałam się, co tak właściwie poszło nie tak. Wizualnie "Millia - The Ending" wygląda ładnie (chociaż ilustrację są paskudne), ma też przyjemny soundtrack (chociaż powtarzanie w kółko tych samych melodii z czasem bardziej irytuje niż buduje klimat) i naprawdę dopracowane tła. Niestety, bardzo kuleje tutaj sposób przedstawienia i poprowadzenia fabuły. Jest takie powiedzenie, że dobry pisarz z byle jakiego pomysłu zrobi arcydzieło, a słaby zniszczy nawet ten najlepszy i najbardziej oryginalny. W przypadku tej gry widać, że za pisanie scenariusza wzięła się osoba niedoświadczona, ale bardzo chcąca oddać w ręce gracza smutną i wyciskającą łzy historię, tylko połączenie jednego z drugim wywołało efekt odwrotny od zamierzonego. Nasz bohater jest mężczyzną całkowicie pozbawionym charakteru. Oczywiście posiada swoje przemyślenia, którymi chętnie się z graczem dzieli, ale wszystko to jest sztuczne i wyprane z prawdziwych emocji. W dodatku, nie wiedzieć czemu, staje się obiektem westchnień zarówno swojej przyjaciółki, jak i bogini, i aż do końca gry nie wiedziałam, co te dziewczyny w nim widziały.

Czy tylko dla mnie kuriozalne jest to, że w świecie, w którym nie ma Boga, widujemy na nagrobkach krzyże?

Kreacja bohaterek nie jest zresztą wcale lepsza. Wszystkie są upchnięte w bardzo sztywne ramy, a ich zachowanie jest nienaturalne, podobnie jak wypowiedzi. Jeśli zestawimy to z faktem, że gra teoretycznie ma opowiadać o raczej trudnych i niełatwych doświadczeniach, to otrzymujemy niestrawny pseudopsychologiczny bełkot.

Jednak rzeczą, która najbardziej mnie uderzyła i najbardziej mnie od tej gry odrzuciła, było widoczne wymuszanie na graczu wzruszeń. Widać wyraźnie, w którym momencie twórcy wysyłają graczowi komunikat: "W tym momencie masz obowiązek zapłakać. Płacz!", a na mnie to działa jak płachta na byka. Jak mogę wzruszać się losami bohaterów, których nie mam nawet szansy polubić, bo są miałcy jak srajtaśma z recyklingu? Jako gracz łaknę emocji, ale żeby były emocje, musi być odpowiednio budowany klimat. Tutaj tego nie ma: niby znajdziemy wzruszające sytuacje i trudne tematy, ale jest to puste jak wydmuszka. W efekcie mamy przed sobą grę, która nie posiada tego, co teoretycznie ma sprzedawać. I to jest smutne.

Gra jest też niemiłosiernie nudna. Narracja zmienia się co jakiś czas i ta zmiana nie jest w żaden sposób zaznaczana, więc nie wiemy do końca, kto tak właściwie właśnie snuje opowieść. Ciągle łazimy po tych samych lokacjach, robimy te same rzeczy i rozmawiamy z tymi samymi osobami, właściwie o niczym, chociaż obowiązkowo muszą paść po drodze jakieś górnolotne słowa. Wszystko jest chaotyczne i poprzeplatane ze wspomnieniami, a poszczególne wydarzenia nagle przerywane, zupełnie jakby twórcy nie wiedzieli, jak w umiejętny sposób je zakończyć. Nie widziałam chyba gry visual novel z tak skopanym pacingiem, a dowodem na to jest zakończenie, które udało mi się uzyskać. W mojej historii Rize zakochuje się w Milii (która jest tak bezpłciową postacią, jak to tylko możliwe, więc idealnie do niego pasuje), ale razem z nią stwierdza, że będzie lepiej dla nich, jeśli nie będą ciągnąć tego dalej. W następnej scenie przygotowuje się wraz z Meru do wyruszenia na wyprawę w celu znalezienia sposobu na uratowanie bogini, po czym gra kończy się jego stwierdzeniem, że wszystko jest bez sensu i nara. Serio?

"Millia - The Ending" to bardzo, bardzo słaba gra z całkowicie niewykorzystanym potencjałem. Szkoda, bo osobiście klimaty baśniowe połykam jak ryba haczyk, ale w tym przypadku zanęta wydała się niewystarczająca.

Jeżeli chcecie spróbować swoich sił i za darmo zmierzyć się z tym (po)tworem, zapraszam pod poniższy link:
http://store.steampowered.com/app/428060/Millia_The_ending/


piątek, 13 kwietnia 2018

104. Zła literatura boli, czyli moje pierwsze (i ostatnie) spotkanie z prozą KattLett - "Hunting For Online Demons"

Na wstępie chciałabym podziękować Wam za tak dużą ilość zadanych pod poprzednim postem pytań. Każde z nich mocno dało mi do myślenia, dlatego poświęcę im osobne wpisy, a grą nagrodzę wszystkich, którzy odważyli się pytać. Proszę Was jedynie o odrobinę cierpliwości.

Dzisiaj miała być recenzja darmowej gry visual novel, ale dałam rady wyrobić się z jej przejściem, dlatego dodam ją w przyszłym tygodniu, ale za to z przytupem, więc nie zapomnijcie zerknąć na mojego bloga w przyszły weekend.

Opowiem Wam za to o jednej z książek (a właściwie light novelek), którą ostatnio przeczytałam. Było to moje pierwsze spotkanie z twórczością popularnej KattLett i po lekturze "HFOD" wiem już, że nigdy już nie sięgnę po nią ponownie. Co tak bardzo mi się nie podobało?


Zanim odpowiem na to pytanie, chciałabym zaznaczyć, że nie byłam uprzedzona do twórczości KattLett. Słyszałam o niej wprawdzie wiele złego, ale generalnie wyznaję zasadę, że jeśli nie miałam czegoś w rękach i nie próbowałam tego przeczytać, to nie mam moralnego prawa tego oceniać (chyba że ewidentnie widać, że jest to twór niższych lotów). Dlatego też ucieszyłam się jak dziecko, kiedy udało mi się nabyć "HFOD" i kiedy jedynie książka znalazła się w moich łapkach, ochoczo zabrałam się za lekturę.

Główną bohaterką opowieści jest osiemnastoletnia Sammie, która cierpi na niecodzienną przypadłość - kiedy stary rok się kończy i zegar wybija północ, dziewczyna jest nawiedzana przez pewnego dosyć makabrycznego ducha, którego widzi w swoim otoczeniu przez cały miesiąc. Duch nie wyrządza jej krzywdy, ale przeraża ją samą swoją obecnością i sprawia, że jest uznawana przez swojego wuja (jej jedynego prawnego opiekuna) za chorą psychicznie. Na szczęście nie jest osamotniona i każdego Sylwestra spędza na specjalnym czacie służącym za komunikator dla osób również nawiedzanych przez nieproszonych gości. Pewnego wieczoru po kłótni z wujem ucieka z domu i spotyka się z innym bywalcem czatu, Oscarem. Zakochuje się w nim, zamieszkuje u niego i postanawia rozwiązać zagadkę czającą się za pojawianiem się duchów w naszym świecie. Pomaga jej w tym oczywiście sam duch, który porozumiewa się z nią przy pomocy migania.

Fabuła sama w sobie nie jest zła i widać tutaj wyraźną inspirację "Salą Samobójców" czy "Egzorcystą". Jej problem polega jednak na tym, że jest dziurawa jak szwajcarski ser i można odnieść wrażenie, że autorka przed publikacją dzieła ani razu go nie przeczytała. Postacie zachowują się w sposób całkowicie nielogiczny i nie można tego zrzucać na barki odczuwanych przez nich emocji - dobrym przykładem jest ucieczka Sammie z domu. Dziewczyna zostawia włączony komputer z odpalonym czatem, na którym umawia się z Oscarem, gdzie ma ją odebrać, a w dodatku ma przy sobie telefon. Jej ucieczka rzecz jasna kończy się sukcesem, bo przecież to wcale nie jest tak, że przy pomocy odpowiednich służb telefon można namierzyć, podobnie jak dokładne IP komputera, z którego pisał Oscar. Dalej jest już tylko gorzej - kiedy dotarłam do fragmentu, w którym Sammie i Oscar udają się do zakładu dla głuchych, żeby pracująca tam pielęgniarka mogła przetłumaczyć znaki migane przez ducha, a powtarzane przez Sammie, zwątpiłam. Ja rozumiem, że człowiek nie na wszystkim musi się znać, ale jeśli już zamierza pisać o czymś, o czym nie ma pojęcia, to powinien zrobić chociaż minimalny research. Bardzo, naprawdę bardzo chciałabym zobaczyć osobę, która nigdy nie migała i świetnie powtarza poszczególne ułożenia dłoni w obliczu lustrzanym - to jest coś, czego my na studiach jako specjaliści uczyliśmy się przez pół roku!

I nawet, jeśli można wybaczyć "HFOD" dosyć dziurawą fabułę, o tyle nie można wybaczyć mu kreacji bohaterów. Jako miłośniczka otome jestem wyjątkowo odporna na płaskie i bezpłciowe postacie, ale z tymi nakreślonymi przez KattLett nic nie może się równać. Głównej bohaterki po prostu nie da się lubić, bo zachowuje się jak dwulatka z wiecznym biasem, której wydaje się, że jak będzie przeklinać co drugie słowo, to będzie bardziej dorosła. Nie jest ani inteligentna, ani mądra, ani sympatyczna, ani nawet ładna, a mimo to wszyscy chcą ją przelecieć i w zasadzie cała fabuła się wokół tego kręci. Panowie zresztą wcale nie są lepsi. Oscar oczywiście jest niesamowicie przystojnym typem, na którego widok ślinią się wszystkie koleżanki ze szkoły, nauczycielki, sąsiadki i bywalczynie kółka różańcowego z pobliskiej parafii, ale on od pierwszego wejrzenia zakochuje się w Sammie i do samego końca pozostaje jej tró loffem. Ciekawa jest też kreacja antagonisty, który zły i niedobry jest dlatego, że chce dobrać się do majtek protagonistki, które zaklepał już sobie Oscar.

Tutaj należy też dodać, że "HFOD" posiada chyba najgorzej opisaną scenę łóżkową, z jaką kiedykolwiek się spotkałam (przy niej koślawe opisy George'a R.R. Martina to poezja). Zresztą wyobraźcie sobie taką sytuację: uciekacie z domu, jesteście brudne, zmęczone, złe, rozgoryczone i głodne. Znajdujecie schronienie pod dachem gościa, którego wcześniej nie widziałyście na oczy i właściwie go nie znacie. O czym myślicie? Że fajnie byłoby w końcu wziąć prysznic? Że zjadłybyście konia z kopytami? Że trzeba się zastanowić nad tym, co dalej? Nie. Kontemplujecie pięknie wyrzeźbioną klatę swojego wybawcy i co pięć minut wzdychacie z zachwytu nad tym, jak bardzo jest przystojny. A ponieważ jest to wzajemne, postanawiacie oddać mu tej samej nocy dziewictwo, no bo przecież to takie ciacho, żal przepuścić okazję. Serio?


Wierzcie mi, naprawdę bardzo starałam się znaleźć w "HFOD" coś dobrego, coś dobrze albo chociaż przeciętnie napisanego. Nie znalazłam. Fabuła nie trzyma się kupy, postacie są płaskie i wszystko kręci się wokół czterech liter głównej bohaterki i tego, jak bardzo wszyscy chcą je mieć. Jednak rzeczą, która najbardziej mnie wkurzała, było ciągłe silenie się autorki na kontrowersję. Wszechobecna krew, opisy gore, opisy seksu, przekleństwa - jest tego tak dużo, jakby KattLett miała nadzieję, że dzięki temu "HFOD" wyda się bardziej dorosłe i dojrzałe. Tylko że dla dorosłych i dojrzałych ludzi te tematy w ogóle nie są kontrowersyjne. Jak ja widzę gdzieś taką przeklinającą i kreującą się na starą maleńką siusiumajtkę, to mam ochotę pokazać jej, z czym naprawdę czasami się je świat dorosłych - tylko to byłoby bez sensu, bo małolata zaraz z rykiem poleciałaby do mamy. Przez to wszystko naprawdę nie wiadomo, komu w ogóle tę książkę polecić: dla starszych czytelników jest zbyt dziecinna i infantylna, dla młodszych może być przyczyną szlabanu na telefon.

Dobra rada może być więc zatem chyba tylko jedna: po prostu nie czytać.


piątek, 6 kwietnia 2018

103. Oddałam się rudemu! ("Dandelion: Wishes brought to you") + DRUGIE URODZINY BLOGA

Sama zastanawiam się, jak mogło do tego dojść i jakie siły na niebie i ziemi doprowadziły do tego , że na śmierć zapomniałam o urodzinach bloga. Nie wiedzieć czemu, byłam pewna, że nastąpią one dopiero w kwietniu, a tymczasem rocznica stuknęła 23 marca (to data, która jest dla mnie bardzo ważna. Za 2-3 miesiące dowiecie się, dlaczego). Pamiętam, że dwa lata temu mogłam jedynie życzyć sobie, żeby na Zachodzie wychodziło więcej gier otome. Dzisiaj muszę prosić o to, żeby mieć więcej czasu na granie. ;)

Czas na coroczną zabawę urodzinową. Zwykle skrywam się za swoimi wpisami i niewiele opowiadam o sobie, ale taka okazja jak urodziny to moment, w którym jestem Wam wdzięczna za to, że czytacie i ciągle odnajdujecie u mnie coś dla siebie. Jeśli macie więc jakiekolwiek pytania (dotyczące nie tylko gier otome i prowadzenia bloga), to piszcie śmiało w komentarzach lub na mój adres mailowy (kocham.gry.otome@gmail.com). Autorka najciekawszego pytania otrzyma jedną z recenzowanych przeze mnie gier.

Teraz już nie przedłużam i przechodzę do recenzji kolejnego wątku z gry od Cheritz "Dandelion: Wishes brought to you". Poznajcie Jiyeona!


Jiyeon to jeden z dwóch kotów pozostawionych nam przez Czarnoksiężnika, jednak bardzo różni się od starszego przedstawiciela swojej rasy, jakim jest Jisoo. Jiyeon to bowiem uosobienie słodyczy i idealny przykład na to, jak koty kradną ludzkie serca. To urocze maleństwo o skrzących się, różowo-fioletowych oczkach, które preferuje bycie blisko ukochanego człowieka niż typowo kocie chodzenie własnymi drogami. Jest też prawdopodobnie jedynym kotem na świecie, który uwielbia pomarańcze i kąpiel w wannie. Wszystko to sprawia, że bardzo łatwo jest nam zdobywać serduszka potrzebne do stworzenia relacji: Jiyeon utrzymuje kontakt wzrokowy, lubi być głaskany właściwie wszędzie i zawsze wiadomo, gdzie go znaleźć, ponieważ rzadko opuszcza okolice łazienki.

Sprawa zaczyna się komplikować, kiedy nasz uroczy kociak przemienia się w człowieka. Tego dnia zaczyna zachowywać się w wyjątkowo natarczywy sposób, od rana za nami chodząc i pomiaukując. Sądząc, że jest chory lub zaczyna marcować, decydujemy się zabrać go do weterynarza. Kiedy siedzimy w poczekalni, pocieszając naszego ulubieńca i pozwalając sobie na chwilę zamyślenia, magia Czarnoksiężnika słabnie i młody kociak robi się niespodziewanie ciężki. Kiedy powracamy do niego wzrokiem, dosyć brutalnie uświadamiamy sobie, że trzymamy na kolanach ważącego zdecydowanie więcej wyrostka. Wyrostek szybko przekonuje nas, że to on jest Jiyeonem, jako dowód pokazując swoje pełne życia kocie uszy. Nie mając innego wyjścia, zabieramy go do domu, gdzie przekonujemy się, że podobny los spotkał również resztę zwierzaków. I podejrzewając - skądinąd słusznie - że to dopiero początek naszych kłopotów.

Z początku Jiyeon zdaje się być dokładnie taki sam, jak za czasów swojej kociej postaci. Wskaźnik słodkości wychodzi przy nim poza skalę: Jiyeon wszędzie za nami podąża, zagaduje, wszystkiemu się dziwi i o wszystko pyta, jednocześnie pogryzając pomarańcze i rozrzucając wszędzie pomarańczową skórkę. Zdaje się często nie rozumieć znaczenia wielu słów i wiele z nich sam przekręca, co czyni go jeszcze bardziej uroczym. Nierzadko też specjalnie prowokuje inne zwierzaki do kłótni tylko po to, żeby móc powiedzieć nam: "On mi znowu dokucza! Powiedz mu coś!". Tak, Jiyeon jest jak góra cukru oblana lukrem.

I aż trudno uwierzyć w to, że może skrywać w sobie tak mroczną tajemnicę.



O tym, że coś jest nie tak, przekonujemy się dzięki Jisoo, który widząc, jak wielką sympatią darzymy kociego rudzielca, postanawia dosyć brutalnie uświadomić nam, że koty są cwane, egoistyczne i nie można im ufać (oczywiście wlicza do tej grupy również siebie, chociaż jego wątek pokazuje, że zaufać mu nie tylko można, ale nawet trzeba). Na dowód swoich słów zaprowadza nas przed dom, gdzie możemy zaobserwować dosyć żenującą scenkę: Jiyeona kłamiącego jak z nut przed czterema starszymi kobietami. Dowiadujemy się, że biedny kot nie ma co jeść, jest sierotą, jego starsza siostra zaginęła, a młodszy brat jest w szpitalu, a on sam pomieszkuje u kogoś w zamian za wykonywanie prac domowych, ponieważ nie stać go na czynsz. Wszystko to jest oczywiście totalnym bullshitem, ale nie zmienia to faktu, że biedne staruszki niemalże zabijają się o to, która ma zabrać chłopaka na obiad. Nie zdradzamy Jiyeonowi, że go widziałyśmy, ale nie zmienia to faktu, że zaczynamy od tej pory nieco uważniej mu się przyglądać.

Z czasem zachowanie chłopaka zaczyna robić się coraz bardziej podejrzane. Znika na długi czas, a po powrocie zasypuje nas drogimi prezentami: o ile na początku są to drobiazgi, to z czasem zaczyna robić się coraz poważniej i otrzymujemy smartfona i torebkę od projektanta. Jiyeon jest oczywiście bardzo szczęśliwy, że może nas obdarować, i możemy odnieść wrażenie, że usilnie próbuje zjednać sobie naszą sympatię. Kolejny przykład jego aktorskich umiejętności możemy zaobserwować w kawiarni, w której natykamy się na niego przypadkiem. Nie jest sam, ale w towarzystwie pewnej wyglądającej na bogatą kobiety, której sprzedaje historyjkę o tym, jak studiował za granicą i postanowił wrócić do Korei. Kobieta oczywiście z sympatii kupuje mu dużą kawę i z łatwością możemy domyślić się, że kawa to jedynie wierzchołek góry lodowej. Nic zatem dziwnego, że kiedy mamy okazję zajrzenia w portfel naszego sprawiającego kłopoty kociaka, robimy to niemalże bez wahania, odkrywając w środku mnóstwo pieniędzy, czeków i zdjęcie, na którym młodzieniec pozuje ze starszą kobietą. Nietrudno jednak domyślić się, że zostajemy nakryte i Jieyonowi wcale nie podoba się nasze małe prywatne śledztwo. Młodzieniec w jednej chwili zmienia się nie do poznania, wybuchając niekontrolowanym atakiem złości, po czym opuszcza mieszkanie, głośno trzaskając drzwiami.

Potem jest już tylko gorzej.


Ilekroć później go spotykamy, chłopak zdaje się nas ignorować, okazuje nam wyraźną niechęć lub po prostu opuszcza pomieszczenie, nie chcąc nas widzieć. W niczym nie przypomina już starego Jiyeona, który był uosobieniem słodyczy. Wręcz przeciwnie - dopiero wtedy przekonujemy się, jak bardzo jest sarkastyczny i jak jego słowa - zadziwiająco odpowiednio dobrane do sytuacji - potrafią boleć. Rudzielec odsuwa nas od siebie na wszelkie możliwe sposoby i kompletnie nie słucha tego, co mamy mu do powiedzenia, nawet kiedy chcemy przeprosić za myszkowanie w jego rzeczach. Zupełnie nie obchodzi go też fakt, że się o niego po prostu martwimy, bo przecież za jego zachowaniem musi, po prostu musi kryć się coś więcej. Ciągle też mamy przed oczami jego zdecydowanie bardziej uroczą wersję. To jednak za mało, żeby zawrócić chłopaka z obranej przez niego drogi, a jeśli nie pomagają słowa, nie waha się on użyć również przemocy fizycznej. Jiyeon potrafi być naprawdę bardzo, bardzo creepy. W pewnym momencie po prosu opuszcza nasz dom. Jakiś czas później otrzymujemy tajemniczy telefon od mężczyzny, który wyraźnie grozi Jiyeonowi. Niewiele myśląc (NAPRAWDĘ NIEWIELE) udajemy się na podane miejsce spotkania, gdzie oprawca chłopaka wymierza mu solidną karę za próbę okradnięcia go. Obiecuje, że nie wyrządzi mu więcej krzywdy, jeśli zapłacimy mu dwadzieścia tysięcy dolarów. Pieniądze zdobywamy od naszej matki, która rzecz jasna nie jest z tego powodu zadowolona, ale nie możemy po prostu pójść z Jiyeonem na policję, ponieważ nie posiada on dowodu tożsamości (koreańskiej karty ID), a to oznaczałoby poważne kłopoty. Na dodatek nic nie wskazuje na to, żeby chłopaka wzruszyła nasza szczodrość i ponownie ucieka, pozostawiając nas na pastwę wyjątkowo okrutnego losu.

Pewnej nocy jednak powraca. Tym razem już bez kłamstw, decydując się opowiedzieć nam prawdziwą historię swojego życia. I chociaż przechodzę grę po raz drugi, miałam łzy w oczach.

Nie zmienia to jednak faktu, że generalnie nie przepadam za Jiyeonem. Po pierwsze dlatego, że w realnym życiu nie gustuję w takich słodziakach, a po drugie dlatego, że tym bardziej nie gustuję w bucach i damskich bokserach. O ile rozumiem sam koncept postaci rudzielca, o tyle wydaje mi się, że twórcy trochę z nim przesadzili, bo jego historia to naprawdę jazda bez trzymanki, tylko gdzieś w tej jeździe zapodział się po drodze romans. Prawda jest taka, że zanim gracz ma jakąkolwiek szansę polubić Jiyeona, dowiaduje się, że ten nie jest w porządku wobec protagonistki, a potem zachowuje się w taki sposób, że na polubienie go nie ma właściwie szans. Co ciekawe, Jisoo w wątku Jiyeona aż do samego końca nas przed nim ostrzega, oferuje swoje wsparcie i powtarza, że jeśli potrzebujemy rozmowy, to zawsze możemy na niego liczyć. I nieraz miałam ochotę z tej oferty skorzystać. Jeszcze pół biedy, gdyby Jiyeon pod koniec opowieści pokazał, że w rzeczywistości jest dojrzałym młodym mężczyzną, który postanawia się zmienić, ale tak nie jest - on wręcz wymaga od nas, żebyśmy obiecały mu, że będziemy przy nim niezależnie od tego, co jeszcze nawywija. Facet, którego trzeba niańczyć? Nie, dziękuję.


Jest to problem nieco podobny do tego, jaki posiada Toma z gry "Amnesia: Memories", tylko Toma jest jednocześnie opiekuńczy i pragnie dobra swojej ukochanej (jak to dobro interpretuje, to inna sprawa). Tutaj natomiast gra serwuje nam relację, która ociera się o przemoc i patologię, i która pokazuje, że choćby facet pił i bił, to nie wolno po prostu kopnąć go w dupę, bo przecież kocha. Pozostawia to spory niesmak, chociaż sądzę, że twórcy po prostu nie zdawali sobie do końca sprawy z tego, jakie wartości przekazują. Postawili na mocną historię, zapominając o tym, że to gra o miłości, a miłość powinna być rozsądna.

Nie zmienia to jednak faktu, że "Dandelion: Wishes brought to you" to nadal dobra gra, którą mogę polecić w ciemno nie tylko fankom Cheritz. Wyczekujcie kolejnych recenzji z dmuchawcem w tle.