niedziela, 29 lipca 2018

118. UPIŁAM NIELETNIEGO! ("Dandelion: Wishes brought to you")

Jak zapewne wiecie, nie przepadam za zbyt młodymi opcjami romansowymi w grach i albo rozgrywam takie wątki z konieczności, albo nie rozgrywam ich w ogóle. Twórcy i wydawcy zazwyczaj omijają związane z nimi opcjami kontrowersje i kreują pełnoletnich bohaterów wyglądających jak nastolatkowie, ale do mnie i tak to nie przemawia i dla własnego komfortu trzymam się od nich z daleka. Na szczęście w przypadku "Dandelion: Wishes brought to you" nie musiałam się niczego obawiać, ponieważ to bardzo grzeczna i poprawna gra, nie licząc może historii Jiyeona i pewnego niewielkiego szczegółu, o którym napiszę dzisiaj.


Jieun pojawia się w naszym domu jako mały biały króliczek, który nieustannie trzyma się blisko Jihae, dzięki czemu zaczynamy zastanawiać się, czy nie są przypadkiem rodziną. To zdecydowanie najcichszy ze wszystkich zwierzaków, który kłopoty sprawia tylko wtedy, kiedy wpadnie między koty i musi miauczeć tak jak one. Generalnie jednak jest uroczym maluszkiem o przepięknych rubinowych oczach.

Po przemianie w człowieka ukazuje się nam jako kilkunastoletni zaledwie chłopiec ubrany jak prawdziwy książę. Z początku nadal trzyma się Jihae jak dziecko maminej spódnicy, na co rycerski królik z przyjemnością przystaje, skacząc wokół swojego podopiecznego jak matka wokół przedszkolaka. Jieun pomimo swojego wieku jest całkowicie niesamodzielny i nie potrafi nawet sam poprawić sobie kokardy przy ubraniu, o innych rzeczach nawet nie wspominając. To sprawia, że budowanie z nim więzi jest bardzo trudne, bardzo nudne i wręcz zniechęcające. Znając poprzednie wątki, można w ogóle zadać sobie pytanie, co ten dzieciak w ogóle w tej grze robi. Mimo to zdecydowanie warto zacisnąć zęby i zwyczajnie przez ten etap przejść, ponieważ im dalej wchodzimy w norę Białego Królika, tym większe znajdujemy tam cuda.

Szybko okazuje się, że Jieun może nie lubi mówić i nie okazuje żadnych emocji, ale ma jedną słabość - jabłka. To właśnie dzięki nim udaje nam się nawiązać z chłopakiem nieco bliższy kontakt, szczególnie w momencie, w którym zjada ich za dużo i... upija się (okazuje się, że w Królestwie Traw jabłka są pewnego rodzaju używką). Niestety, dzieje się to praktycznie na oczach Jihae, który kategorycznie zabrania nam podawania Jieunowi większej ilości jabłek, ponieważ po spożyciu takiej ilości cukru chłopak może stać się agresywny. Oczywiście jesteśmy odpowiedzialnymi i dojrzałymi właścicielkami, dlatego też przy pierwszej lepszej okazji postanawiamy to sprawdzić. Słowa rycerza okazują się prawdą, ale agresja Jieuna nie jest skierowana przeciwko nam, a ludziom z jego własnego świata, którzy nawiedzają chłopaka w jego wspomnieniach. Oczywiście o wszystkim znowu dowiaduje się Jihae i jest wielka kicha, ale nasza ciekawość została zaspokojona, a więź z Jieunem w końcu zaczyna nabierać innego wymiaru.


Cała jego opowieść skupia się na towarzyszeniu mu w dorastaniu. Dowiadujemy się, że w Królestwie Traw Jieun jest synem króla z nieprawego łoża, który miał to nieszczęście, że przyszedł na świat jako albinos. Dlaczego nieszczęście? Ponieważ w jego świecie takie króliki zazwyczaj obdarzaje są magiczną mocą zaglądania w przyszłość, co czyni je pewnymi kandydatami do tronu. Od maleńkości był więc przyzwyczajony do tego, że ludzie mu nadskakują i zawsze gotowi są mu służyć, ale z czasem zrozumiał, że to jedynie pozory i tak naprawdę zależy im tylko na pozyskaniu przywilejów, kiedy Jieun wstąpi na tron. A Jieun wstępować na tron nie chciał. Z tego też powodu zaczął ukrywać swoją magiczną moc i wysługiwać się Jihae, który jako rycerz został mu przydzielony przez matkę. To właśnie Jihae musiał chodzić na bale, tańczyć z przyszłymi kandydatkami na żonę księcia i reprezentować go przy wszystkich możliwych okazjach, mimo że - jak dobrze wiemy - ze względu na swój srebrny kolor włosów był uznawany za przeklętego i wyszydzany. Jieunowi nie jest z tym jednak dobrze i postanawia zwolnić swojego rycerza ze służby, przejmując na siebie całą odpowiedzialność za swoją przyszłość. Bardzo mu w tym pomagamy, opiekując się nim w nieco inny sposób niż Jihae: nie poprzez wyręczanie, a uczenie samodzielności.

Jieun jest jedyną męską postacią, która tak bardzo się w tej grze zmienia. Kiedy nabiera odwagi i w końcu zaczyna mówić, dosyć szybko przekonujemy się, jak bardzo jest odważny i dojrzały. Chłopak jest doskonałym wsparciem w trudnych chwilach i potrafi szybko ukoić każde nasze zmartwienie. Bardzo pragnie, byśmy podążały własną drogą i nie bały dię odrzucenia ze strony matki i zerwania z przeszłością. Powtarza nam, że będzie dobrze i że on wie, że damy sobie radę. Jieun jest również jedyną męską postacią w grze, która ośmiela się mówić, że odejdzie, ale po nas wróci. Stanowi też jedynego bohatera, który bierze udział w zorganizowanych przez Czarnoksiężnika zawodach dla innego uczestnika - w razie wygranej miał poprosić o spełnienie życzenia Jihae. Ostatecznie tego nie robi, ponieważ podczas spędzonych z nami miesięcy zrozumiał, że honorowy rycerz żyłby w nieustannym poczuciu winy, oglądając na co dzień kobietę, którą stracił. W przeciwieństwie do reszty Jieun nie zamierza jednak prosić Czarnoksiężnika o możliwość pozostania w naszym świecie. Otwarcie za to wychodzi mu naprzeciw, twierdząc, że sprowadzi nas do Królestwa Traw bez jego pomocy.

I po paru latach rzeczywiście to robi. Marzeniem Jieuna nie była ucieczka przed przeznaczeniem, ale stawienie mu czoła. Kiedy więc podajemy mu rękę i przybywamy do Królestwa Traw, nie stajemy u boku zalęknionego księcia, ale u boku króla.


Wątek Jieuna świetnie jest pozostawić sobie na sam koniec, ponieważ genialnie spina całą historię i posiada zdecydowanie najlepsze zakończenie. Muszę przyznać, że twórcy świetnie poradzili sobie z wprowadzeniem wątku romantycznego z tak młodą postacią. Co ciekawe, na pozytywną relację z Jieunem wpływają niewinne i neutralne aktywności - okazywanie miłości czy nawet ofiarowanie mu "zakazanych" jabłek nie owocuje zebraniem serduszek. Z początku sądziłam, że to bug, ale potem zrozumiałam, że chodzi o wiek postaci (zresztą w paru momentach chłopak podkreśla, że na niektóre rzeczy jest jeszcze za młody). Jieun to świetnie skonstruowana, bardzo silna osobowość, i bardzo lubię wyobrażać sobie, jak bardzo szczęśliwa Heejung mogłaby być u boku swojego króla. Zrozumiałam również, że czasem warto dawać młodszym bohaterom szansę, bo potrafią wyrosnąć na naprawdę fajnych facetów.

Co do wspomnianego przeze mnie we wstępie szczegółu... Jiyeon w pewnym momencie wyznał, że po pijaku doszło do czegoś między nim i Jisoo. Także tego.

środa, 25 lipca 2018

117. "Life is Strange", czyli o tym, jak NIE grać na emocjach odbiorcy

Niejendokrotnie prosiliście mnie, żebym dodała wpis nawiązujący do tego, jak wygląda tworzenie gier od kuchni. Przyznam szczerze, że długo nosiłam się z tematem, ale nigdy jakoś nie było okazji do poruszenia go - zawsze miałam zdecydowanie zbyt dużą ilość gier do zrecenzowania, żeby porządnie się go chwycić. Los stworzył mi jednak ku temu świetną okazję dzięki znanej i przez wielu kochanej grze "Life is Strange", którą polecił mi znajomy z pracy. I chociaż w czasopiśmie gamingowym, w którym wcześniej pracowałam, ten tytuł nie otrzymał zbyt wysokich not, postanowiłam dać mu szansę. Ukończenie go skłoniło mnie do wielu przemyśleń. Jeśli kiedykolwiek zamierzacie zająć się tworzeniem gier, koniecznie przeczytajcie ten wpis.


W grze wcielamy się w nastoletnią Max, która uczęszcza do szkoły artystycznej. Na pozór to całkowicie zwyczajna i niczym niewyróżniająca się dziewczyna, która lubi robić zdjęcia i prowadzić pamiętnik. Pewnego dnia odkrywa, że posiada nadnaturalną zdolność cofania się w czasie, dzięki której ratuje z opresji swoją najlepszą przyjaciółkę z przeszłości, Chloe. Z początku dziewczyny traktują moce Max jako świetną okazję do zabawy i sposób na wychodzenie z tarapatów; z czasem jednak odkrywają, że może być ona przydatna w odnalezieniu zaginionej Rachel Amber, uczennicy ze szkoły Max. W ten sposób nasze bohaterki opuszczają ciepłe ramiona sielankowego życia na prowincji i odkrywają coraz mroczniejsze sekrety miasteczka Arcadia Bay.

Gra jest bardzo łatwą przygodówką posiadającą duży nacisk na nawiązywanie i rozwijanie relacji między bohaterami. Nie ma tu pościgów ani wybuchów, chociaż pojawiają się elementy zręcznościowe. Poziom trudności jest jednak na tyle niski, że każdy da sobie z tym tytułem radę, ponieważ na każdym kroku jesteśmy prowadzeni za rączkę i zawsze wiemy, co mamy zrobić. Konstrukcją przypomina stare, dobre gry paragrafowe, w których podjęcie określonej decyzji ma wpływ na wydarzenia w przyszłości. Oczywiście zdarzają się momenty, w których tylko jedna odpowiedź jest słuszna, ale często twórcy pozostawiają nam wolną rękę i możemy po prostu cieszyć się nieograniczonym role-playingiem. W razie dokonania złego wyboru zawsze możemy cofnąć czas i spróbować ponownie.

Fabuła sama w sobie jest ciekawa, chociaż przewidywalna - bardzo zawiodłam się, kiedy okazało się, że za uprowadzeniem Rachel stoi osoba, którą podejrzewałam od samego początku. Akcja zawiązuje się szybko, ale rozwija powoli: o ile zwykle lubię gry "przegadane", w których na wszystko jest miejsce i czas, o tyle tutaj przez trzy pierwsze rozdziały nie wiedziałam, co jest w sumie motywacją bohaterek i miałam wrażenie, że gram w fabularną wersję Simsów. Jest to jednak cecha, którą łatwo jestem w stanie wybaczyć, bo naprawdę w rzadko której grze odczuwam przyjemność kompletnego braku pojęcia, co czai się za rogiem. Główną wadą, która sprawiła, że granie w "Life is Strange" było dla mnie jak borowanie zęba u denstysty, jest fakt, że wykreowany przez twórców świat w ogóle nie jest wiarygodny, i wcale nie mam tutaj na myśli umiejętności cofania się w czasie czy anomalii pogodowych.


Nasza bohaterka uczęszcza do dosyć elitarnej szkoły artystycznej - mogłoby się wydawać, że w placówkce, do której niełatwo się dostać, odsetek patologii będzie znikomy. Tymczasem mamy do czynienia z nastolatkami żywcem wyjętymi z filmu "Młodzi gniewni". Wszyscy zachowują się jak dzieciaki, które muszą udowadniać wszem i wobec, jakie to nie są dorosłe, a zachowania typu "Pisałaś z moim ukochanym! W zamian zamknę cię w twoim pokoju!!!!!!!!!!!!!11111111111111111111111111oneoneone" są na porządku dziennym. Jedna na pozór normalna uczennica próbuje odbić ci chłopaka, druga fantazjuje o romansie z przystojnym nauczycielem. Bohaterowie ubierają się jak dwunastolatkowie, ale klną jak banda szewców. Dialogi brzmią nienaturalnie, zupełnie jakby odpowiedzialna za nie osoba nigdy nie pracowała z młodzieżą i nie wiedziała, jak się ona między sobą komunikuje, a jednocześnie sądziła, że jak doda trochę brzydkich słów, to będzie to bardziej wiarygodne, a do tego "cool" i "jazzy". Nie, nie jest. Jest tak denerwujące, że nie da się tego ani słuchać, ani czytać.

Wiele osób twierdzi, że główna bohaterka jest emo, ale ja nawet ją polubiłam. Szybko przestałam wprawdzie czytać jej zapiski w pamiętniku, bo one również posiadały "syndrom zbuntowanej dwunastki", ale generalnie odpowiadała mi jej szaromyszkowość. Nie polubiłam za to Chloe, która jest uosobieniem koszmarów o siusiumajtce-rebeliantce, która uważa, że nikt jej nie rozumie (nie żeby ona próbowała kogokolwiek zrozumieć, prawda) i ma o to wieczny bias. Serio, w połowie gry miałam ochotę już tym wszystkim rzygać, bo wszelkie próby dotarcia do tej siksy kończyły się niepowodzeniem. Nie mam nic przeciwko postaciom, które są kreowane tak, by na pozór nie dało się ich lubić (podobny zabieg był chociażby w "The House in Fata Morgana"), ale Chloe jako bohaterce bardzo brakuje głębi i przełamania schematu. Jest przewidywalna i nudna. W pewnym momencie twórcy próbowali ocieplić ją przy pomocy jej orientacji seksualnej (jest lesbijką), ale nie wiem, czy nie przyniosło to rezultatu odwrotnego do zamierzonego i czy osoby homoseksualne nie powinny obrazić się, że w grze reprezentuje je ktoś, kto wiecznie ma muchy w nosie i nieustannie czuje się przez wszystkich atakowany. Brak psychologicznie poprawnie nakreślonych charakterów jest zresztą bolączką "Life is Strange" i o ile na początku to nawet nie przeszkadza, o tyle wraz z rozwojem fabuły zaczyna być prawdziwą solą w oku. Osobiście polubiłam tylko Franka i Davida, chociaż od razu widziałam, że to postacie, których gracz na początku ma nie lubić, ale z czasem się do nich przekonać.


Przede wszystkim cała gra jedzie na emocjach zamiast je budzić. Mam wrażenie, że twórcy zebrali do kupy wszelkie wyciskacze łez typu "Gwiazd naszych wina" i umieścili w swojej grze w skondensowanej formie. Ludzkie tragedie zwykle potrafią dosyć mocno nas poruszyć - problem w tym, że jeśli jest ich wokół zbyt wiele, to ich swoisty bodziec traci na sile i przybierają postać normy. Tak jest w "Life is Strange". Ponieważ historia niemalże każdej postaci lawiruje w jakiś sposób na patologii lub w oderwaniu od normy, nie niesie ze sobą dużego ładunku emocjonalnego. Można odnieść wrażenie, że twórcy wręcz pokazują nam transparenty z napisem: "O, w tym momencie ma być wzruszająco. Masz płakać", tylko że... nie jest. Sama jestem osobą bardzo empatyczną, która łatwo się wzrusza i zawsze płacze na "Królu Lwie", ale ta gra nie poruszyła mnie w ogóle, mimo że teoretycznie porusza trudne tematy i dotyka wielu ludzkich tragedii.

Kolejnym przewinieniem jest dla mnie sposób poruszenia w grze kwestii niepełnosprawności. W czwartym rozdziale mamy możliwość uratowania ojca Chloe, który pierwotnie ginie w wypadku. Skutkuje to jednak tym, że dziewczyna dostaje od niego na urodziny samochód, którym sama się rozbija i ląduje sparaliżowana na wózku. Przyznam szczerze, że był to moment, w którym pomyślałam sobie: "No, w końcu zaczyna dziać się w tej grze coś, co wykracza poza pewien schemat", ale moje nadzieje na dobry kawałek historii okazały się być płonne. Po wysłuchaniu rodziców dziewczyny na temat ich problemów finansowych i porozmawianiu z samą Chloe, która chce umrzeć, możemy podjąć dwie decyzje: albo zabić swoją przyjaciółkę (chociaż podejrzewam, że ostatecznie nie jest to możliwe), albo cofnąć czas i dać się zabić jej ojcu, byleby uchronić ją przed najgorszym losem świata, czyli niepełnosprawnością. Rzecz jasna nikt z nas nie życzy naszym przyjaciołom choroby - to oczywiste. Z drugiej jednak strony jako osoba będąca specjalistą od tematu niepełnosprawności właśnie, cały czas myślałam podczas gry o osobach niepełnosprawnych, które mogłyby sięgnąć po "Life is Strange" i dowiedzieć się, że lepiej, żeby ktoś z ich bliskich zginął, niż żeby one były chore. To niesie ze sobą tak potężnie negatywny przekaz, że aż brak mi słów.

Jednak największym grzechem twórców "Life is Strange" jest zastosowanie przez nich podczas kreowania wyborów fabularnych tak zwanego dylematu zwrotnicy - czegoś, co pójściem po tak cienkiej linii oporu, że bardziej się nie da. W finałowej scenie mamy dwie opcje: albo uratować Chloe i pozwolić, żeby tornado zniszczyło Arcadia Bay, albo uratować miasteczko i skazać na śmierć naszą przyjaciółkę. Nie ukrywam, że był to moment, w którym z pełną świadomością zrobiłam rage quit. To jest wybór, który ma sprawić, że zastanowimy się nad sobą i swoim systemem wartości, tylko ciężko jest mówić o refleksji, kiedy jesteśmy zmuszeni do dokonania wyboru typu "i tak źle, i tak niedobrze". Wiąże się z tym też fakt, że w obliczu konieczności podjęcia podobnej decyzji cały zaprojektowany przez twórców finał jest mało satysfakcjonujący i w ogóle nie nagradza gracza. Najpierw spędzamy pogańską ilość godzin na cofaniu czasu i ratowaniu tej idiotki, bo oczywiście musiała umrzeć, a potem dowiadujemy się, że w sumie to kij nam w oko i nasze starania były na nic. Jeśli zamierzacie kiedykolwiek stworzyć własną grę, to unikajcie tego rozwiązania jak ognia.


Przyznam szczerze, że nie spotkałam jeszcze chyba gry, która wywołałaby u mnie aż tak ambiwalentne odczucia. Nie chcę w żaden sposób mówić, że "Life is Strange" jest grą słabą. Nie jest. Jest grą dobrą - tylko tyle i aż tyle. Ma bardzo ciekawą mechanikę, interesującą fabułę i garść naprawdę świetnych rozwiązań. Osobiście chylę czoła przed samym odkrywaniem fabuły przed graczami, bo jest to naprawdę porządnie i mądrze napisane. Mimo to wymienione powyżej wady bardzo mocno mnie do "Life is Strange" zraziły, bo o ile każdej grze jestem w stanie wybaczyć pewne niedociągnięcia, o tyle tutaj za bardzo wpływały one na moje czerpanie przyjemności z rozgrywki. Mimo to na pewno kupię kiedyś drugą część i dam serii kolejną szansę.

***
Jeśli chcecie zagrać w "Life Is Strange" i wyrobić sobie swoje własne zdanie, udajcie się na Steama.

Pierwszy rozdział jest dostępny za darmo. Możecie pobrać go tutaj: https://store.steampowered.com/app/319630/Life_is_Strange__Episode_1/

Jeżeli się Wam spodoba i zechcecie kupić całość, możecie zrobić to poniżej. Gra kosztuje około 72 złote:
https://store.steampowered.com/sub/56692?l=polish

sobota, 21 lipca 2018

116. Bida z nędzą, czyli Edycja Kolekcjonerska "Hakuoki: Kyoto Winds" na Steamie

Otrzymałam parę maili z zapytaniem, czy warto inwestować w Deluxe Edition "Hakuoki: Kyoto Winds" na Steamie i czy dodatkowa zawartość jest porównywalna z tą z fizycznej Edycji Kolekcjonerskiej. Ci, którzy chcieli jedynie zaspokoić swój głód wiedzy, znajdą odpowiedź już w tytule tego wpisu. Chcących znać szczegóły zapraszam do dalszej lektury.

Jeśli natomiast ktoś byłby zainteresowany Edycją Kolekcjonerską, niech zerknie tutaj: http://tiny.pl/gs15t


Deluxe Edition zawiera dwa artbooki w wersji cyfrowej, soundtrack, tapety na pulpit i telefon, a także DLC zatytułowane "Wind Treasure Box" z dodatkowymi scenariuszami do rozegrania. Całość (bez gry) kosztuje około 47 złotych.

Pierwszą rzeczą, która negatywnie mnie zaskoczyła, jest fakt, że artbooki są znacznie okrojone w porównaniu z artbookiem fizycznym. Nie znajdziemy w nich żadnych informacji ani metryczek bohaterów, jedynie szkice koncepcyjne i ilustracje z gry. Obejrzeć to można, nawet z przyjemnością, ale czegoś ewidentnie tutaj brakuje.

Soundtrack otrzymujemy w formie plików mp3 (dorzucono nawet grafikę z oryginalnej okładki płyty!) i jest to jedyna zawartość Deluxe Edition, z której jestem zadowolona i do której nie mam zastrzeżeń. Jeśli komuś podoba się muzyka z gry i chciałby móc wszędzie ją ze sobą zabrać, a przy tym wesprzeć finansowo twórców i wydawców, może skusić się na zakup takiej "cegiełki".

Tapety na telefon to zupełnie inna para kaloszy. Otrzymujemy po jednej z każdym panem, w dodatku grafika jest po prostu wycięta z ilustracji z gry (serio? Oczekiwałabym przynajmniej czegoś, czego naprawdę nie da się zdobyć w inny sposób). Dostajemy też cztery tapety na pulpit z oryginalnymi grafikami, ale również im daleko brakuje do finezji tego, co możemy znaleźć w sieci. Osobiście żadnej z nich nigdy nie użyłam, mimo że samurajowie z Shinsengumi regularnie na moim pulpicie goszczą.

Natomiast DLC było chyba najszybciej kleconym na kolanie dodatkiem do gry otome ever. "Wind Treasure Box" zawiera dodatkowe sceny z paroma chyba losowo wybranymi postaciami (inaczej nie potrafię wytłumaczyć sobie faktu, że zabrakło w nich Hijikaty, Okity i Kazamy, za to znalazło się miejsce dla Iby i Yamazakiego). Same sceny nie zawierają dodatkowych ilustracji i z zegarkiem w ręku można przejść każdą z nich... w pięć minut. Serio. Pięć minut. W tak krótkim czasie nie da się opowiedzieć niczego konkretnego, w związku z czym zawarte w DLC "historie" to tak naprawdę pieprzenie o niczym. To boli tym bardziej, że doskonale wiem, jak świetny scenariusz otrzymała właściwa część gry, więc to wcale nie jest tak, że pastwię się nad ludźmi, którzy nie potrafili napisać tego lepiej. "Wind Treasure Box" to w mojej opinii najgorsza część całego Deluxe Edition, bo jedynie pokazuje, że kupony można odcinać nawet od gry otome. Zdaję sobie sprawę z tego, że osobno ta wątpliwa przyjemność kosztuje tyle, co paczka fajek na bazarze, ale sto razy bardziej wolałabym zapłacić trzy razy więcej i otrzymać pełnoprawny dodatek.

Swoje wrażenia z poszczególnych wątków zamieszczam poniżej.

Autorką grafiki jest Pinkbear (pinkbear0711.deviantart.com)

Saito Hajime

Po upojnej (dosłownie i w przenośni) nocy w Dzielnicy Czerwonych Latarni, samurajowie z Shinsengumi cierpią na niewyobrażalnego kaca. Saito, który najwidoczniej z nimi tam nie był, bo akurat polerował swój miecz (bez skojarzeń), wyciągnął najkrótszą zapałkę i został wysłany po żarcie. Decydujemy się mu towarzyszyć i po zakupie potrzebnych składników na obiad, dostrzegamy jeszcze sprzedawcę tofu. Twierdzimy, że Saito przecież uwielbia tofu, więc musimy mu je kupić (bo przecież jest zbyt przystojny, żeby nie). W drodze powrotnej biedak pyta nas, skąd wiemy, że lubi tofu, więc zdradzamy mu sekret naszej supermocy: zauważyłyśmy bowiem, że jak w menu na dany dzień jest tofu, to Saito częściej się uśmiecha! Młodzieniec jest naszym wyznaniem tak poruszony, że postanawia nam pomóc w kuchni (którą widzimy po raz pierwszy na oczy), gdzie nadze dłonie się stykają, w tle rozbrzmiewa muzyka z "Titanika", a nasze usta... A nie, to już koniec.

Morał: Jak ukochany przez Was facet uśmiecha się na widok kaszanki, to już wiecie, że jest Wasz.


Sanosuke Harada

Znowu Dzielnica Czerwonych Latarni. Tym razem wybieramy się na regularną popijawę i opuszczamy ją przed czasem, pozostawiając Heisuke i Shinpachiego na pastwę losu. Kiedy wracamy z Haradą do siedziby Shinsengumi, jako jego troskliwa przyszła żona zamartwiamy się, czy przypadkiem nie chciałby jednak zostać i napruć się w trzy dupy jak na samurajskiego alkoholika przystało. Harada twierdzi, że w sumie nie ma nic przeciwko temu, aby OD CZASU DO CZASU porzucić karton Amareny na rzecz odprowadzenia nas do domu. Przez chwilę idziemy w milczeniu, ale pewna myśl nie daje nam spokoju. W końcu wypowiadamy ją na głos i pytamy się Harady, o czym rozmawiał podczas biesiady z pewną geiko (NIE gejszą! Akcja dzieje się w Kioto, więc obowiązuje inne nazewnictwo - minus dla tłumacza za brak researchu). Przyparty do muru wyznaje, że piękność z domu rozpusty zapytała go o to, jakie kobiety lubi, więc postanawiamy iść za ciosem i również zadajemy to pytanie. Oczywiście odpowiedź: "Musi mieć fajną dupę, fajne cycki i być nawet fajna z ryja" w grze otome raczej nie przejdzie, więc mężczyzna twierdzi, że musi być przede wszystkim uczciwa. Następnie zadaje nam pytanie odnośnie naszych preferencji względem mężczyzn. Tutaj odpowiedź: "180 cm na 20 cm" też nie ma racji bytu, więc odpowiadamy, że musi być silny i empatyczny. Harada stwierdza, że sądził, że powiemy, że ma to być ktoś bogaty i atrakcyjny (halo, kolego, myśmy się nie poznali wczoraj!) i zdradza, że w sumie to on pasuje do naszego opisu i bardzo się z tego powodu cieszy. Oczywiście solennie go za to przepraszamy.

Morał: Jeśli Wasz ideał to wysoki brunet, to macie problem.


Toudou Heisuke

Akcja historii rozgrywa się na miesiąc po wydarzeniach w karczmie Ikeda, kiedy szukamy Heisuke, aby zaaplikować mu maść (na ból dupy). Znajdujemy go na dziedzińcu i na nasz widok chłopak reaguje tak, jakbyśmy go nakryły na robieniu brzydkich rzeczy. Następnie przez parę minut próbujemy mu wytłumaczyć, że musimy go posmarować i koniecznie musimy zrobić to same, a on wymiguje się i twierdzi, że nie musi, nie chce i jakby coś, to chce zrobić to sam (BOŻE...). Ostatecznie dzięki naszemu uporowi pokazuje nam swoją ranę, robimy co trzeba, twierdzi, że maść śmierdzi (aloes akurat bardzo ładnie pachnie, idioto!) i w ogóle wzdryga się jak dziecko przy szczepionce (Heisuke, przypominam, że jesteś samurajem...), a kiedy jest po wszystkim, otrzymuje od nas pochwałę, cukierka i naklejkę z napisem "Dzielny pacjent". W odpowiedzi marudzi, że nie powinnyśmy traktować go jak dziecko, że jest starszy i w ogóle, po czym zabiera cukierka i całego pakuje sobie do ust, a następnie idzie na patrol jak gdyby nigdy nic.

Morał: Maść na ból dupy aplikujemy siłą.


Nagakura Shinpachi

Krótka piłka: zamiatamy dziedziniec, przychodzi Shinpachi, mówi, że jest jakiś festiwal, my odpowiadamy, że musimy pozamiatać, on odpowiada, że możemy jutro, po czym porywa nas na miasto. Tam rozwodzi się nad tym, jak to w Edo napruł się z Heisuke i Haradą w trzy dupy, a my podziwiamy wszystkie ładniej ubrane kobiety od nas (co nie jest trudne, bo przecież nosimy się jak facet). Shinpachi w sumie twierdzi, że mógłby nam kupić coś kobiecego do ubrania, ale zapomniał, więc sorry. W zamian zabiera nas na stoisko ze słodyczami i zamawia deser w kształcie tygrysa, a my w kształcie króliczka. Po otrzymaniu zamówienia marudzi, że nasz króliczek jest ładniejszy - po udobruchaniu mięśniaka nareszcie mamy spokój i możemy skupić się na podziwianiu festiwalu.

Morał: Faceci lubią króliczki. Po prostu. Tego nie przeskoczycie.


Susumu Yamazaki

Siedzimy w swoim pokoju i zajmujemy się szyciem, kiedy puka Yamazaki i prosi o chwilę rozmowy na temat stanu zdrowia wojowników Shinsengumi. Pozwalamy mu wejść i kiedy dostrzega, jak wiele kimon musimy załatać, zapomina o ciężko chorych kolegach i postanawia nam pomóc. Oczywiście kłuje się w paluszek, po czym stwierdza, że w sumie to on nie umie w szycie. Przepraszamy Yamazakiego za to, że ma dwie lewe ręce, i dziękujemy mu za niewyobrażalną pomoc, jaką od niego otrzymałyśmy. Następnie mężczyzna chwali nas za to, że jesteśmy takie utalentowane i w ogóle, i mówi, że jest to bardzo kobiece w jego oczach, po czym przeprasza, a następnie my przepraszamy jego (tylko chyba nikt tak naprawdę nie wie, za co) i Yamazaki pali buraka. W końcu jednak przechodzi do rzeczy, dla której do nas przyszedł, i rozmawia z nami o chorych towarzyszach miecza, z których połowa zapewne zdążyła w tym czasie umrzeć.

Morał: To tylko gra. Nie łudźcie się, że na świecie istnieją faceci, którzy bezinteresownie pomogą Wam z robotą. Jakąkolwiek.


Hachiro Iba

Spacerujemy sobie z Ibą, kiedy nagle dostrzegamy zebrany na uboczu tłum gapiów i kolejkę jak za mięsem w PRL-u. Okazało się, że do Kioto przyjechał Wróżbita Maciej, który potrafi czytać przyszłość z dłoni. Z jakiegoś powodu Iba uważa, że stanie pogańskich godzin w ogonku tylko po to, żeby jakiś szarlatan oskubał cię na kasę, jest najlepszą rozrywką z możliwych, i kiedy przychodzi nasza kolej, wróżbita zdradza nam, że mamy szczęście w relacjach z płcią przeciwną i że niebawem spotkamy swojego przyszłego męża, a kto wie, może znamy go już teraz? Iba nie pozostaje biernym wobec takiego wyznania i pyta szarlatana o więcej szczegółów: ile ten przyszły mąż ma lat, jaką ma osobowość, jaki jest jego rozmiar buta i czy myje się częściej niż dwa razy do roku. Wróżbita Maciej odpowiada, że takie usługi to tylko w pakiecie premium, na który nas nie stać. Później Iba przeprasza nas za swoje zachowanie i twierdzi, że nasz przyszły mąż będzie szczęściarzem, i dziwi się, że nie wiemy, kto to może być, bo przecież wszyscy członkowie Shinsengumi są przystojni, więc jest z czego wybierać. Kiedy wracamy potem do siedziby dzielnych samurajów, prosi nas, żebyśmy nie wychodziły za mąż zbyt wcześnie, bo on dorósł i chce, żebyśmy widziały w nim mężczyznę, a nie tylko przyjaciela z dzieciństwa. Generalnie zachowuje się tak, jakby bardzo chciało mu się chędożyć, a zamtuz był akurat zamknięty.

Morał: Wróżbita Maciej (nie)prawdę Ci powie.



Podsumowując: jeśli nie jesteście naprawdę wielkimi fanami serii, to możecie sobie z powodzeniem odpuścić Deluxe Edition. Jeżeli natomiast któraś z zawartości Was zainteresowała, możecie zakupić je w dwóch oddzielnych pakietach:

Wind Treasure Box (w cenie ok. 11 zł) - https://store.steampowered.com/app/663580/Hakuoki_Kyoto_Winds_Winds_Treasure_Box__DLC/

Deluxe Pack: tapety, soundtrack, artbooki (w cenie ok. 36 zł) - https://store.steampowered.com/app/691140/Hakuoki_Kyoto_Winds_Deluxe_Pack/

Decyzję pozostawiam Wam. Zmykam spać.

czwartek, 19 lipca 2018

115. "Nie co dzień spotykasz takiego królika jak ja", czyli opowieść o Jiwoo i o tym, co można zrobić z marchewką ("Dandelion: Wishes brought to you")

Czas na powrót do nieco zaniedbanych przeze mnie ostatnio zwierzaków. Dzisiaj bierzemy na tapetę królicze tsundere w czystej formie, czyli wiecznie mającego muchy w nosie Jiwoo. Zapraszam!


Można powiedzieć, że Jiwoo to jedyny podopieczny Czarnoksiężnika, który wygraną jest w stanie oddać falstartem. Jeszcze jako zwierzę trzyma się od nas z tak daleka, jak tylko jest to możliwe, i kompletnie nie zabiega o naszą uwagę. Można odnieść wrażenie, że bardzo szybko doszedł do wniosku, że cała ta gra to wierutna bzdura i chce po prostu wrócić do domu. Ma jednak pecha, jeśli decydujemy się na rozegranie właśnie jego ścieżki, a bardzo trudno jest mu się oprzeć, ponieważ posiada najsłodsze królicze łapki pod słońcem. Musimy więc pogodzić się z faktem, że Heejung uwielbia się nimi bawić i właśnie podczas jednej z takich zabaw królik przemienia się w człowieka.

Po otrząśnięciu się z szoku postanawiamy oczywiście pozostawić wszystkich panów pod swoim dachem. Szybko przekonujemy się, że wyraźnie młodszy od nas humorzasty królik przechodzi właśnie popokwitaniowy bunt dwulatka. Jiwoo nic nie pasuje, wszyscy są głupi (tylko on mądry), gotowane przez nas jedzenie jest do dupy, nasze mieszkanie jest do dupy, my też jesteśmy do dupy i w ogóle to on nie wie, co właściwie tutaj robi. Jak nietrudno się domyślić, jego fochy szybko zaczynają nas raczej bawić, szczególnie kiedy odkrywamy jego słabą stronę. Okazuje się bowiem, że nasz uroczy króliczek, który na co dzień wyzywa wszystkich i wszystko od idiotów, jest w głębi swojego serduszka romantykiem i uwielbia czytać romanse, o oglądaniu dram w telewizji nie wspominając. Według niego jest to zresztą rozrywka wysokich lotów i to właśnie z niej czerpie swoją wiedzę na temat relacji damsko-męskich, oczywiście solennie zarzekając się, że jest w tych sprawach doświadczony jak mało kto. Z czasem organizuje nawet spotkania dla nastoletnich "pisarek", które naczytały się "50 twarzy Greya" i postanowiły tworzyć erotyczne szmatławce na miarę Katarzyny Michalak. Powaga Jiwoo i wysiłek, jaki chłopak wkłada w powodzenie swoich kółek wzajemnej adoracji są tak słodkie i urocze, że nie sposób przejść obok nich obojętnie.


Nietrudno jednak domyślić się, że za frustracją Jiwoo odczuwaną do całego świata kryje się coś więcej. Okazuje się, że chłopak pochodzi z bardzo wpływowej rodziny i zdobył solidne wykształcenie w dziedzinie ekonomii. Jego ambicja miała sprawić, że odziedziczy interes ojca, ale tak się nie stało i przyjemność ta wpadła w ręce jego starszego chorowitego brata. Powodem, dla którego Jiwoo został odrzucony w przedbiegach, był fakt, że został adoptowany, a jego krew uznana za nieczystą (o tym, jak wielkie znaczenie ma w Królestwie Traw pochodzenie królika, świadczył chociażby wątek Jihae). Został po śmierci ojca wyrzucony z domu i to właśnie jego gorycz i rozpacz sprawiły, że zainteresował się nim Czarnoksiężnik. Chłopak ze wszystkich sił pragnie zemsty i doprowadzenia rodzinnego interesu do upadku i jest w stanie w tym celu nawet podpisać kontrakt i wziąć udział w zabawie polegającej na zdobyciu względów Heejung. Oczywiście z czasem młodzieniec uświadamia sobie, że bardziej od zemsty pragnie po prostu pozostania w naszym świecie, koniecznie u naszego boku, ale powodzenie spełnienia tego życzenia zależy od naszych starań i... humoru Czarnoksiężnika.

Wątek Jiwoo to również jedyny chyba wątek, w którym Heejung przejmuje w relacji tak dużą inicjatywę. Nasz uroczy królik jest trochę jak duże dziecko, a my uwielbiamy się z nim droczyć, niekiedy nawet przekupując go jedzeniem (stąd też Jiwoo twierdzi, że jesteśmy strasznie zboczone). Kiedy jednak zachodzi potrzeba, chłopak potrafi stanąć na wysokości zadania i ukazać swoją bardziej dojrzałą twarz. Sam lubi wprawdzie powtarzać nam, jak wielkie posiadamy braki w edukacji i obyciu, ale kiedy ktoś inny próbuje to robić, staje w naszej obronie bez chwili wahania. Szalenie podobało mi się, kiedy otwarcie wyszedł naprzeciw naszej matce, która przyjechała w niezapowiedziane odwiedziny i postanowiła wyrazić swoje niezadowolenie z powodu faktu, że mieszka z nami facet. To było bardzo odważne i dojrzałe - i takie zachowanie się ceni.


Wraz z rozwojem naszej reacji zachodzi zresztą w Jiwoo jeszcze więcej zmian. Często daje nam do zrozumienia, że mu na nas zależy, troszczy się o nas i gotów jest być przy nas, kiedy czegoś potrzebujemy. Z drugiej strony nadal jest typem, któremu trzeba czasami połechtać ego, szczególnie że jako chłopak młodszy od nas próbuje za wszelką cenę udowodnić nam, że jest dla nas wystarczająco dobry. Z charakteru to kompletnie nie mój typ, ale muszę przyznać, że Jiwoo to taka chodząca słodycz i totalnie uwielbiam jego lekko "sepleniący" głos i zachowania w stylu "Nie, no co ty, ja nie jestem taki... Dobra, wchodzę w to!". To jeden z niewielu tsundere, który nie pozostawia we mnie uczucia niesmaku i chęci rzucenia w monitor czymś ciężkim.

Wiem, że są wśród moich Czytelniczek fanki Jiwoo i mogę z czystym sumieniem napisać: "Wiem, dlaczego tak bardzo go lubicie". Tak trzymajcie!

niedziela, 15 lipca 2018

114. Narzeczona dla demona, czyli Kazama Chikage i jego pomysł na 500+ ("Hakuoki: Kyoto Winds")

Dzisiaj pora na ostatniego pana z "Hakuoki", ale jak mawiają nasi bracia zza zachodnej granicy: "The last but not least". Wątek z Kazamą miałam ochotę rozegrać już dużo wcześniej, ale przeczuwałam, że będzie to dobre zwieńczenie fabuły poznanej z innych wątków i okazało się, że intuicja mnie nie zawiodła. Czas zatem na prawdziwą wisienkę na torcie.


Kazama jest postacią, którą poznajemy zdecydowanie najpóźniej. Mężczyzna nie jest ani członkiem Shinsengumi, ani naszym znajomym z przeszłości, ani nikim, kto miałby jakikolwiek interes w paradowaniu po ulicach pod okiem czujnych samurajów. Pochodzi z całkowicie innego świata i gdyby nie pewien dosyć istotny szczegół, nasze drogi nigdy by się nie przecięły. Po raz pierwszy spotykamy się podczas bitwy w karczmie Ikeda, w której Shinsengumi zastawiają obławę na imperialistów. Kazama nie jest wprawdzie imperialistą, ale ma do naszych wrogów całkiem spory interes, toteż nic dziwnego, że bez zbędnych uprzejmości wdaje się w walkę z Okitą, z łatwością go pokonując. My jednak nie jesteśmy świadkami tego zdarzenia (jesteśmy nim natomiast w wątku samego Okity), a docieramy w miejsce pojedynku już po jego zakończeniu. Zastajemy stojącego przy oknie tajemniczego mężczyznę, od którego bije wręcz podejrzany spokój i chłód, zupełnie jakby znalazł się w karczmie przez przypadek i miał gdzieś to, co się wokół niego dzieje. I prawdopodobnie podzieliłybyśmy los Okity, gdyby nie uratowało nas nasze kodachi - jego widok u naszego boku jest jedynym powodem, dla którego udaje nam się ocalić życie.

Podczas naszego kolejnego spotkania Kazama jest zdecydowanie lepiej przygotowany i pojawia się w towarzystwie swoich przydupasów demonicznych braci, a są nimi spokojny i opanowany Amagiri i będący jego całkowitym przeciwieństwiem Shiranui. Panowie stają nam na drodze podczas wykonywania jednej z misji Shinsengumi i nie certolą się w tańcu. Kazama pokazowo zabija jednego z naszych ludzi, po czym wdaje się w pojedynek z pragnącym pomścić go Hijikatą. W międzyczasie znajduje również chwilę na to, żeby zaspokoić swoją ciekawość względem nas, i rani nas, oczywiście na tyle nieznacznie, by nie wyrządzić nam krzywdy. Kiedy nasza rana błyskawicznie się zabliźnia, nie ma już wątpliwości, że kodachi potężnego demonicznego rodu nie znajduje się w naszych rękach przez przypadek. Z ludźmi mamy bowiem tyle wspólnego co zeszłoroczny śnieg. W rzeczywistości jesteśmy przedstawicielkami rasy demonów, a kobiety-demony przychodzą na świat niezwykle rzadko.

Co w takiej sytuacji robi Kazama? Proponuję mały quiz:
a) kupuje bohaterce kwiaty i czekoladki, i zaprasza ją na romantyczny weekend do hotelu robotniczego w Pabianicach;
b) kupuje samurajom z Shinsengumi po litrze Sobieskiego na głowę, byleby zgodzili się wydać mu Yukimurę za żonę;
c) kupuje sobie książkę pod tytułem "Jak poderwać dziewczynę - poradnik dla przegrywów", po czym konsekwentnie wciela zawarte w niej porady w życie;
d) postanawia porwać biedaczkę, bo sztuka ars amandi jest dla leszczy i frajerów.


Prawdziwą odpowiedzią jest odpowiedź d. Kazama nie jest jednym z tych mężczyzn, którym w głowie podrywy, kolacje ze świecami i komplementy. Jest raczej jednym z tych, którzy sądzą, że kobiece "Nie" oznacza "Tak" i w sumie nasze zdanie w całej tej sprawie najmniej go, tak szczerze powiedziawszy, obchodzi. Sam jest wśród demonicznej braci lordem, więc przedłużenie rodu jest dla niego jednak dosyć istotnym celem życiowym, a skoro już i tak napotkał na swojej drodze kobietę-demona, to grzechem byłoby z tego nie skorzystać, a robi to z taką zaciekłością, jakby dokładnie wyliczył sobie, ile kasy z 500+ dostałby za małą armię demoniątek. Regularnie nawiedza siedzibę Shinsengumi, żeby potajemnie nas stamtąd zabrać, i równie często stara się wykorzystać sytuację, kiedy walczymy z Imperialistami lub ludźmi Itou. I przyznam szczerze, że te jego podchody są jedną z tych rzeczy, które mnie w jego opowieści zawiodły - gość przychodzi, rozpowiada wszem i wobec, jaki to z niego fafarafa, po czym ściąga na siebie zbyt wiele uwagi i odpuszcza, bo ze względów politycznych powinien pozostać w cieniu. Tymczasem jest demonem, który potrafi znikać i pojawiać się znikąd, i który jest tak potężny, że wszyscy Shinsengumi razem wzięci nie daliby mu rady - moim zdaniem można było to zwyczajnie bardziej wiarygodnie rozpisać, bo w pewnym momencie rzeczywiście zaczynałam mieć nadzieję, że gość w końcu przyjdzie i dziewczę zabierze (w końcu żadna kobieta nie lubi facetów, którzy dużo gadają, a jak przychodzi co do czego, to jest kicha). Ostatecznie do owocnego w skutkach spotkania dochodzi pod sam koniec historii, kiedy zostajemy wysłane wraz z Inoue do zamku Yodo. W lesie zostajemy zatrzymani przez grupę sprzymierzonych z szogunatem żołnierzy, którzy zdradzają swojego pana i postanawiają nas zabić. Inoue staje w naszej obroniec, ale jego samurajski miecz jest niczym w porównaniu z bronią palną wroga. Nas również szybko dosięgają kule, ale nasza nadzwyczajna zdolność leczenia się nie pozwala im nas zabić. Żołnierze okrzykują nas potworem i wymierzają w naszą stronę jeszcze większą ilość śmiercionośnych pocisków, ale wtedy właśnie na drodze staje im Kazama, który nie może uwierzyć, jak mężczyźni w ogóle śmieli położyć na nas swoje brudne łapska (nie dosłownie, ale zawsze) i urządza im prawdziwą rzeź. Następnie w końcu zabiera nas ze sobą.

Od lewej: Amagiri, Kazama i Shiranui
Opowieść Kazamy do przede wszystkim historia, która pozwala nam spojrzeć na wydarzenia z punktu widzenia samych demonów. Demonów, które są jedynie jedną ze stron konfliktu, a nie sprawcami całego nieszczęścia. To również tutaj uzyskujemy pełny obraz tego, kim jest nasz demoniczny ojciec i jaka prawda kryje się za powstaniem Furii, ale nie będę zbytnio zagłębiać się w temat, żeby nie odsłaniać wszystkiego przed tymi, którzy mają jeszcze wątek Kazamy przed sobą. Sam Kazama wbrew pozorom nie jest postacią jednowymiarową. Na pozór to buc, który nie szanuje nikogo poza sobą i nazywa Shinsengumi "sukami szogunatu", z drugiej wystarczy sięgnąć głębiej, że kryje się za tym coś więcej. Nasz demoniczny lord nienawidzi bowiem ludzkiego gatunku i uważa, że nasza obecność na tej pięknej planecie jej po prostu uwłacza. Według niego ludzie są egoistyczni, brutalni i nie przestrzegają żadnych zasad, a w walce o kawałek ziemi czy próżne ideały możnych gotowi są wybić się do ostatka. Brat obraca się przeciwko bratu, przyjaciel wbija przyjacielowi nóż w plecy, syn gotów jest z byle powodu sprzedać własną matkę. Żołnierze nie wiedzą, o co walczą, a i tak gotowi są oddać za to życie. Shinsengumi ślepo podążają za rozkazami swojego pana, który jest tchórzliwy i w nosie ma swoich podwładnych. Nawet pojmowany po ludzku honor jest przejawem egoizmu, bo samuraj w imię niezrozumiałej dla demonów zasady woli odebrać sobie życie niż odkupić winy i lepiej je spożytkować. Kazama, który doskonale zna sytuację polityczną z wielu linii frontu, doskonale wie, że nie jesteśmy uwikłani w wojnę między "dobrymi" i "złymi", a w walkę wpływowych i bogatych, którzy w imię chęci posiadania skazują ludzi na pewną śmierć. I chociaż nasza bohaterka niejednokrotnie próbuje temu zaprzeczyć, na własne oczy przekonuje się, czym tak naprawdę jest wojna. Wprawdzie wojownicy Shinsengumi są wspaniałymi ludźmi, ale nie zmienia to faktu, że są jedynie pionkami w wielkiej machinie, w której ktoś nieznany i odległy pociąga za sznurki. Oczywiście, nie oznacza to, że Kazama nie widzi też u ludzi ich dobrych cech, takich jak na przykład miłość do piękna i wznoszenie świątynnych budowli, do których sam osobiście ma ogromną słabość. Najbardziej jednak boli go fakt, że przebywa wśród nich (ludzi, nie świątyń) dziewczyna, która jest niezwykle rzadkim demonem o ogromnej mocy, gdyż w jego mniemaniu jej miejsce powinno być tylko i wyłącznie u jego boku - i chyba nie sposób nie przyznać mu racji.


Kazama jest chłodny i szorstki w obejściu, ale daje się wyczuć stojącą za jego czynami troskę. Można odnieść wrażenie, że paradoksalnie to właśnie u jego boku jesteśmy najbardziej bezpieczne. Traktuje nas z góry, mając nas za naiwne i nierozumne dziecko (i chyba można się z nim w tym temacie zgodzić), ale też bez mrugnięcia okiem zrobi wszystko, żeby nas chronić, i z anielską wręcz cierpliwością tłumaczy nam, dlaczego powinnyśmy opuścić życie wśród ludzi i zamieszkać z demonami. I chociaż w jego wątku zdecydowanie brakuje momentów romantycznych i przepełnionych ciepłem, to naprawdę da się tego sukinsyna lubić. No i mówi głosem Kenjiro Tsudy (tego samego pana, który podkładał głos Hanzo w "Nightshade"), a to wystarczający powód, żeby nawet najgrzeczniejsze dziewczęta przekonały się do niegrzecznych chłopców.

Wątek Kazamy jest najkrótszy ze wszystkich w "Hakuoki: Kyoto Winds" i pozostawił we mnie duże uczucie niedosytu. Mam szczerą nadzieję, że jego wątek w "Edo Blossoms" mnie nie zawiedzie i nasz lord pokaże się w nim z nieco lepszej strony. Chciałabym również tutaj zaznaczyć, że chociaż na jakiś czas zrobimy sobie przerwę z opowieścią o Shinsengumi, to nie jest to ostatni wpis poświęcony "Kyoto Winds" - w kolejnym przyjrzymy się DLC i edycji kolekcjonerskiej na Steama.

Miłej niedzieli!


piątek, 6 lipca 2018

113. Era samurajów odchodzi do lamusa, czyli Ryouma Sakamoto i jego tani podryw ("Hakuoki: Kyoto Winds")

Po dłuższej przerwie wracamy do naszych walecznych samurajów, chociaż przedstawiony w dzisiejszej recenzji pan średnio wierzy w sens istnienia tej grupy społecznej i całkowicie bezrefleksyjnie oddaje się w ramiona rewolucji. Ryouma Sakamoto, bo o nim dzisiaj mowa, jest ostatnią z trzech nowych postaci dodanych w "Kyoto Winds". I chyba jest dowodem na to, że co za dużo, to niezdrowo.


Sakamoto poznajemy podczas jednego z patroli z Saito, kiedy zostajemy usadzone na czatach w karczmie, w której - jeśli wierzyć plotkom - przebywa nasz ojciec. Nasz opiekun udaje się do swoich spraw, a my ze wszystkich sił staramy się nie zwracać na siebie uwagi i podsłuchujemy rozmowy miejscowych, starając się wyłapać jakiekolwiek informacje o łysym medyku stosującym zachodnią sztukę leczenia. Niedługo jednak cieszymy się spokojem, bo dosiada się do nas pewien samuraj, który nie tylko od razu rozpoznaje w nas dziewczynę, ale też zasypuje nas komplementami i usilnie próbuje dowiedzieć się o nas więcej. Na pewno każda z nas dobrze zna ten typ faceta próbującego zawrzeć z nami znajomość akurat wtedy, kiedy wyskakujemy do ulubionego baru na drinka, którego zamierzamy wypić w ciszy i spokoju. Samo zagadywanie nie jest, rzecz jasna, złe, ale cechą charakterystyczną tego typu gości jest to, że pieprzą niesamowite głupoty i nie da się ich słuchać, ale w swoim mniemaniu są ogierami rozpłodowymi, do których z nieznanych przyczyn baby nie ustawiają się w kolejkach, bijąc się o numerki. Taki właśnie jest nasz Sakamoto. Jeśli w przypadku innych wątków można narzekać na to, że panowie traktują nas jak dziecko i to dziecko raczej niechciane, o tyle tutaj gość od razu przystępuje do rzeczy. Oczywiście w porę przychodzi nam z pomocą Saito, który ratuje nas z opresji.

Szybko oczywiście okazuje się, że nasz tajemniczy nowy znajomy nie jest tym, za kogo się podaje, i uwikłany jest w skomplikowaną sieć kontaktów łączących Shinsengumi i poszczególne klany, również te stanowiące wrogów szogunatu. Jednym słowem: zawsze jest po stronie tych, którzy mają największe wpływy, i handluje ze wszystkimi, dostarczając broń klanom wybijającym się nawzajem. Taki trochę typ wolnego ducha, który z nimi szczególnie nie przystaje i wędruje po świecie, przynosząc do swojego kraju wieści i idee, które doprowadziły do potęgi władców innych państw. Sakamoto jest samurajem, ale średnio utożsamia się z reprezentowaną przez siebie grupą społeczną. Można odnieść wrażenie, że w jego świecie nie ma miejsce na honor, bezwzględne posłuszeństwo wobec pana czy ratowanie słabszych z opresji. Symbolem jego niewierności jest dzierżona przez niego broń - mężczyzna nie walczy bowiem przy pomocy mieczy (chociaż je posiada), a pistoletu, który sieje postrach wobec wierzących jeszcze w potęgę stalowych ostrzy bardziej konserwatywnych wojowników.

Chyba nikogo nie zdziwi fakt, że kibicowałam Sananowi?
Jednak prawdziwą bronią Sakamoto są posiadane przez niego informacje. Dzięki swoim kontaktom i układom handlowym mężczyzna wie wszystko o wszystkich. Nikogo nie dziwi zatem fakt, że do swojej kolekcji poufnych danych postanawia dołączyć istnienie Furii. Pewnej nocy zakrada się więc do siedziby Shinsengumi i przygotowuje się do pokojowego obezwładnienia naszej czujności, kiedy na ratunek przychodzi nam Sanan, a że z Sananem lepiej nie zaczynać, intruz otrzymuje przedsmak uprzejmego obicia facjaty. Ostatecznie zostaje wprawdzie wypuszczony na wolność, ale nie zmienia to faktu, że aż do końca samurajowie nie będą już za tym osobnikiem przepadać. Nie można tego przy tym powiedzieć o naszej bohaterce, która sama nie wie, dlaczego Sakamoto lubi i dlaczego mężczyzna jest dla niej zawsze taki miły (to jest ten moment, w którym ktoś na horyzoncie powinien rozłożyć transparent z napisem: "Bo chce cię przelecieć, idiotko!"), ale mimo to przy byle okazji leci do niego jak mucha do kupy gnoju. Co ważne dla historii, razem w pakiecie z Sakamoto poznajemy również jego kolegę Nagaokę z Klanu Tosa, który wprawdzie jest nam wdzięczny za to, co robimy dla jego ciągle wpadającego w kłopoty przyjaciela, ale wcale nie przeszkadza mu to nas uwięzić, kiedy dowiaduje się, że jesteśmy demonem. Oczywiście z opresji ratuje nas wtedy nasz luby, chociaż musi przy tym przez dłuższy czas udawać naszego oprawcę, żeby nie wzbudzać podejrzeń. Ten motyw nie jest jednak nawet w połowie tak przyjemny i ekscytujący jak w przypadku Goemona z "Nightshade". Tutaj wszystko jest zdecydowanie gorzej rozegrane i bardziej przewidywalne. Tutaj na uwagę zasługuje również bardzo źle napisana scena, w której przybywamy wraz z Shinsengumi Sakamoto na ratunek po ataku na karczmę, w której mężczyzna przebywał a on (wespół z Nagaoką) jest pewien, że to my chcieliśmy go uśmiercić i to my podaliśmy mu Wodę Życia (to w końcu jak: chcieliśmy jego śmierci czy nie?). I wokół tego kręci się później jego bias, bo nie daje sobie wmówić, że sprawy prezentowały się zupełnie inaczej.

Opowieść Sakamoto to historia przeznaczona przede wszystkim dla tych, którzy nie zgadzają się z ideami głoszonymi przez Shinsensgumi - w końcu nie jest to grupa bohaterów bez skazy, którzy nigdy nie splamili sobie rąk cudzą krwią. W ostatnim rozdziale naszej przygody mamy możliwość odłączenia się od samurajów i przyłączenia się do Sakamoto, i przyznam szczerze, że był to moment, w którym miałam ochotę porządnie naszą bohaterką potrząsnąć. Shinsengumi opiekowali się nią i utrzymywali ją przez kilka lat, pomagając jej w dodatku w poszukiwaniu swojego ojca (wprawdzie nie do końca bezinteresownie, ale jednak), a ona odpłaca im się, zostając towarzyszką człowieka, który otwarcie głosi, że jest ich wrogiem. Mogłaby chociaż próbować przekonać go, że Shinsengumi to fajne chłopaki, ale po co - w końcu to jedyna para fundoshi na świecie, prawda?


Mówcie, co chcecie - nie lubię Sakamoto i według mnie jest to bardzo nieprzemyślana postać. Nie mam nic przeciwko jego konceptowi, ale realizacja okazała się gorzej niż przeciętna. Gość niby wędruje po świecie i niby jest tak, że aż słów podziwu brak, a mimo to gada farmazony i jest naiwnym utopistą, któremu marzy się świat ludzi wolnych i żyjących ponad wszelkimi podziałami (ta, wujcio Stalin byłby dumny). Oczywiście każdy ma prawo wierzyć w to, w co wierzyć chce, ale nie zmienia to faktu, że ta koncepcja świata już była i się nie sprawdziła, a za to pociągnęła za sobą miliony ofiar. Może podchodzę do tego zbyt poważnie, ale ta pewnego rodzaju lekkomyślność jest czymś, co skutecznie wszelką moją sympatię.

Wiem, że są dziewczyny, które Sakamoto lubią, ale jak to mówią Brytyjczycy, nie jest on moją filiżanką herbaty. Nie przepadam za gorzką herbatą osłodzoną toną cukru.