środa, 25 stycznia 2017

60. Ile Polski jest w Japonii, czyli recenzja książki "Japonia na nowo - po raz pierwszy odkryta".

Na wstępie chciałabym serdecznie przeprosić za to, że dawno nie pojawiła się tu żadna recenzja gry. Powód jest bardziej prozaiczny, niż mogłoby się wydawać - mój prawie 10-letni toughbook zaczął odmawiać współpracy i w związku z tym musiałam zaopatrzyć się w nowy sprzęt. Nie zdążyłam jeszcze niczego konkretnego ograć, dlatego postanowiłam podzielić się z Wami innymi perełkami mniej lub bardziej związanymi z Japonią. Od kolejnego wpisu wszystko już powróci do normy.

Dzisiejszy natomiast opowiadać będzie o niezwykłej książce, która przypadnie do gustu każdemu, kto chciałby dowiedzieć się, jak na co dzień wygląda życie w Kraju Kwitnącej Wiśni. Kiedy sama zaczęłam interesować się tym tematem, bardzo ciężko było znaleźć w Polsce podobne publikacje. Jedyną opcją było dla mnie kupowanie magazynu "Kawaii", w którym mniejszą uwagę zwracałam na recenzje mang, a większą właśnie na opowieści o Japonii i obyczajach jej mieszkańców. Wiele lat później na rynku pojawiło się świetne pismo "Asia on Wave" i "Haru" (przy którym miałam przyjemność współpracować), i po lekturze wszystkich numerów byłam pewna, że moja wiedza na temat Azji jest dosyć duża. Jak bardzo się myliłam, udowodniła mi książka "Japonia na nowo - po raz pierwszy odkryta", ale było to najprzyjemniejsze wyciąganie wniosków, jakie mogłam sobie wyobrazić.

Z góry przepraszam za fatalną jakość zdjęć - winę ponosi mój przedpotopowy aparat i wyjątkowo pochmurna pogoda.

Na zdjęciu po lewej uśmiechnięci autorzy.

Autorami książki (a właściwie albumu) są Romuald Zabielski i Ludmiła Kot. Pewnie nigdy nie słyszeliście tych nazwisk. Ja też nie. I jest to jedna z rzeczy, które osobiście odbieram jako zaletę. Można bowiem znaleźć bardzo wiele publikacji napisanych przez znanych podróżników i globtrotterów, ale jednocześnie brakuje takich, w których o swoich przygodach opowiadaliby zwyczajni ludzie. Nie tacy, których twarze błyszczą w świetle aparatów, ale ci, których mijamy na swojej ulicy na co dzień. Co ciekawe, poziom doświadczeń związanych z wyjazdami do Japonii jest dla obu autorów różny: pan Romuald po raz pierwszy odwiedził ten kraj w celach naukowych i nieraz potem do niego powracał, a pani Ludmiła dopiero zaczęła bliżej go poznawać. Książka jest zapisem wzajemnie przeprowadzanego ze sobą wywiadu: przypomina on nieco rozmowę dwóch bliskich znajomych, którzy postanowili podzielić się ze światem swoimi spostrzeżeniami, wysnutymi ponad oparami zielonej herbaty. Z początku taka forma średnio do mnie przemawiała, ale z czasem spostrzegłam, że autorzy zadają sobie identyczne pytania jak te, które ja również miałabym ochotę postawić. Łapiecie się czasami na tym, że kiedy czytacie zapiski jakiegoś podróżnika, to myślicie sobie: "Ja zapytałbym o coś innego i na coś innego zwróciłbym uwagę"? Jeśli tak, to podczas lektury tej książki ta myśl nie będzie Was nachodzić w ogóle, a w każdym razie nieczęsto. I przyznam szczerze, że forma wywiadu uwierała mnie jedynie na początku, bo  kiedy już udało mi się zatopić się w lekturze, to przepadłam w niej na amen.

Pewnie teraz zapytacie: "No dobrze, ale co w tej książce takiego wyjątkowego?". To przede wszystkim kopalnia wiedzy dla wszystkich, którzy nigdy nie byli w Japonii i chcieliby ten kraj odwiedzić, chociażby palcem po mapie. Autorzy ze swobodą i niezwykłym humorem opowiadają o swoich doświadczeniach ze spotkania z na pozór tak obcą i trudną do zrozumienia kulturą. Dlaczego przed wejściem do restauracji niektórzy dotykają jąder ustawionej przed nią figury tanuki (i z czym w ogóle to obco brzmiące "tanuki" w ogóle się je)? Czym może skończyć się jedzenie sushi na targu rybnym? Jak smakuje ryba fugu? Jak Japończycy radzą sobie bez centralnego ogrzewania? Dokąd może zabrać nas mamaciarinko? Jaki owoc podarować Japończykowi w dowód sympatii? Dlaczego nikogo nie dziwi spędzanie Nowego Roku z nieboszczykiem? I dlaczego, u licha, każde japońskie dziecko zna piosenkę "Szła dzieweczka"?  Czytając książkę, znajdziecie odpowiedzi na te i na wiele innych pytań. Niektóre będą zabawne, inne wzruszające, a jeszcze inne sprawią, że przebiegnie Wam po plecach dreszcz.

Kwitnący rzepak w samym sercu Tokio.

Nasza kultura fascynuje Japończyków w równie dużym stopniu.

W dodatku autorzy unikają typowego dla wielu młodszych miłośników azjatyckiej popkultury zapatrzenia w Japonię jak w ósmy cud świata. Czasami ludzie, którzy po raz pierwszy wyjeżdżają do tego kraju, wpadają w pułapkę nieustannego porównywania go do swojej ojczyzny, oczywiście z niekorzyścią dla tej drugiej. Nagle okazuje się, że wszystko, co japońskie, jest lepsze, a Japończycy to nadludzie, bo przecież tacy grzeczni, świetnie zorganizowani i uczciwi, a u nas to dzicz niewychowana, która nawet nie umie pilotem obsłużyć sedesu. Tutaj autorzy nie boją się opowiadać o przywarach mieszkańców Kraju Kwitnącej Wiśni czy o dotykających go problemach społecznych, ale robią to z humorem i przeświadczeniem, że my też przecież nie jesteśmy idealni i że zdecydowanie lepiej jest budować mosty zamiast stawiać niezliczoną ilość murów.
W dodatku książka zaopatrzona jest własnoręcznie wykonanymi zdjęciami. Tego bardzo często brakuje mi w innych publikacjach na temat Japonii - lubię wiedzieć, o czym czytam, bez konieczności wyszukiwania wszystkiego dodatkowo w sieci.

Jednak nie jest to publikacja idealna. O ile od strony technicznej jest przepiękna (polecam zwrócić uwagę przede wszystkim na cudownie szyty grzbiet - to w dzisiejszych czasach rzadkość!), o tyle bardzo kuleje w niej korekta. Przyznam szczerze, że dawno już nie czytałam książki, która posiadałaby aż tyle błędów interpunkcyjnych i pomyłek redakcyjnych (odnoszących się głównie do odmiany nazw własnych i nadmiernej ilości powtórzeń). Nie jestem purystką językową i potrafię wybaczyć literówkę czy parę przecinków w nieodpowiednim miejscu, ale mam wrażenie, że w przypadku tej publikacji korekta nie do końca zadziałała tak, jak powinna. Byłoby świetnie, gdyby zwrócono na to uwagę przy okazji kolejnych wydań.

Mała dama w swoim pierwszym kimonie.

Nowożeńcy chętnie pozowali do zdjęć.

Czy mimo to książkę polecam? Tak, bo to świetny (i bardzo pięknie wydany!) prezent dla każdego, kto interesuje się Japonią i kulturą jej mieszkańców. Nie jest to suchy przewodnik, a mimo to przekazuje równie wiele informacji, w dodatku w przesympatycznym, gawędziarskim wręcz stylu. Cudowna rzecz, która potrafi rozgrzać nawet najchłodniejszy, zimowy wieczór.


Za możliwość zrecenzowania książki (i wspaniały egzemplarz z autografem) dziękuję Autorom.

wtorek, 17 stycznia 2017

59. Chodźmy na rower, czyli recenzja komiksu "Wind Breaker".

Zima w tym roku nas nie opuszcza - zadomowiła się na dobre, sprawiając, że nie mamy ochoty wyściubiać nosa na dwór. Jest mroźnie, śnieżnie i tak biało, jak na bożonarodzeniowych pocztówkach. W takie dni coraz częściej tęsknię za krótkim rękawkiem, rowerem i wyprawami nad pobliską rzekę. Na szczęście z pomocą przyszło mi wydawnictwo Red Sun, dostarczając do domu chociaż namiastkę upalnych dni - poznajcie Jo Ję i jego rower!


Jo Ja uchodzi za typowego kujona. W jego życiu liczy się głównie nauka i nie zaprząta sobie głowy takimi rzeczami jak dziewczyny czy kumple. To nieco aspołeczny nastolatek, który nie jest zbyt dobry w kontaktach z ludźmi - zdaje się kompletnie nie potrzebować ich towarzystwa, a jeśli już ktoś próbuje się do niego zbliżyć, to spotyka się ze ścianą. Posiada jednak swoją pasję, a jest nią jazda na rowerze. Jest w tym naprawdę świetny i potrafi wykonywać triki, o których przeciętny Kowalski mógłby jedynie pomarzyć. Któregoś wieczoru jego zjazd na poślizgu zostaje dostrzeżony przez członków ekipy miłośników rowerów. Jest wśród nich również TJ - pozer, któremu wydaje się, że jego drogi rower powinien uchodzić za przedmiot kultu. Postanawia więc rzucić Jo Ji wyzwanie, przekazując swoją propozycję przez przywódcę ekipy, uważanego za bożyszcze nastolatek Minu. Chłopak początkowo nie jest zainteresowany, ale Minu wchodzi mu na ambicję i ostatecznie udaje mu się go przekonać. Jednak ten wyścig to dopiero początek przygody kujonowatego okularnika. Jest to bowiem komiks, który zawiera w sobie nie tylko wartką akcję - to również opowieść o fascynującym życiu koreańskich licealistów.

I ta właśnie opowieść w pełni mnie kupiła. Nie jest głupiutka ani przesłodzona - znajdziemy w niej wprawdzie sporo elementów humorystycznych, ale nie odbierają one powagi całości. Brak tutaj wyidealizowania realiów - bohaterowie muszą dużo się uczyć, pracować, borykać się z nadmiernymi wymaganiami stawianymi przez rodziców i problemami rodzinnymi, a jednocześnie autor nie popada w melodramatyzm. To mocny, dobry tytuł, w mojej opinii jeden z ciekawszych, jakie mogły zawitać na polski rynek. Na pewno znajdzie uznanie wśród osób, które mają już dosyć wszędobylskich przesłodzonych opowieści z wymuszonym humorem, a jednocześnie nie chcą borykać się ze złożonością "Akiry" czy ciężkim klimatem "BLAME!". Należy tutaj dodać, że na uwagę zasługuje też rysunek autora i to nie tylko dlatego, że tworzy w kolorze - jego kreska posiada bowiem bardzo "zachodni" styl - to jest coś, co przy pierwszym kontakcie może się nie podobać, ale wierzcie mi, że kiedy jedynie zobaczycie, jak Jo Yongseok ukazuje postacie w ruchu, to w pełni ten styl docenicie. Bohaterom brak typowej dla mangowych postaci sztywności, wyidealizowanych buziek i nóg pod samą szyję - wszystko tu jest naturalne, miękkie i dynamiczne, a ujęcia ścigających się chłopaków to prawdziwa uczta dla oczu.



"Wind Breaker" został wydany przez nowo powstałe wydawnictwo Red Sun, dlatego czas przyjrzeć się jakości tegoż wydania. Przede wszystkim ten komiks to nie tomik, a tomiszcze - jest nie tylko większy i grubszy od standardowych mang, ale też sporo cięższy. Okładka nie posiada obwoluty, ale za to jest bardzo gruba i sztywna, dzięki czemu bez problemu utrzymuje ciężar komiksu podczas czytania. W środku znajdziemy natomiast połyskujący papier kredowy wysokiej jakości. Sądzę, że wydanie "Wind Breakera" na czymś innym byłoby profanacją, dlatego cieszę się, że Red Sun nie podeszło do tematu po łebkach, ale zaserwowało nam naprawdę porządnie przygotowany produkt. Jeśli do tego dodam, że całość jest bardzo dobrze sklejona i podczas czytania nie ma się wrażenia, że komiks zaraz się rozleci (jak np. w "Usłyszeć ciepło słońca" od Dango), to pozostaje jedynie postawić Red Sun jako wzór dla innych wydawnictw.

Jednak rzeczą, która ewidentnie w tym tytule kuleje (chociaż na szczęście nie na tyle, żeby odebrać przyjemność z czytania), jest poziom redakcji i korekty. Miałam wrażenie, że po raz drugi czytam "Akirę", w którym nastoletni członkowie gangu motocyklowego nie znają innych przekleństw niż "motyla noga". Dialogi często są nienaturalne i sztuczne, brak im lekkości i polotu. W wielu miejscach można też spotkać paskudny szyk wyrazów w zdaniu. To jest jednak jeszcze do przełknięcia. Zdecydowanie gorzej jest z korektą. Z tyłu tomiku można przeczytać, że nad korektą językową pracowały aż cztery osoby, a w rzeczywistości w komiksie roi się od błędów. I nie mówię tutaj nawet o literówkach, bo jedna literówka na tom to dla mnie najzwyczajniej w świecie czynnik ludzki i z własnego doświadczenia wiem, że coś można zwyczajnie przeoczyć. Bardziej boli mnie niezwykłe namnożenie błędów interpunkcyjnych (te przecinki w nieodpowiednich miejscach lub ich całkowity brak!), błędy w odmianie imion i nazw własnych, błędy w zapisie cudzysłowu... W dodatku są one popełniane mocno niekonsekwentnie, zupełnie jakby korektor nie wiedział, jaka forma jest poprawna i na wszelki wypadek postanowił zostawić dwie. Moja rada dla Red Sun: zamiast brać do korekty cztery osoby, które odwalają Wam fuszerkę level over 9000, zainwestujcie w kogoś, kto zrobi Wam to porządnie i przy okazji pomoże odpowiednio przeredagować tekst.

Czy mimo to mogę "Wind Breakera" polecić? Tak, bo jest to prawdziwa perełka i szkoda byłoby, gdyby pozostała niezauważona. Jest to również bardzo odważny krok wschodzącego wydawnictwa, który może ostatecznie pokazać, jaką popularnością będą cieszyć się w naszym kraju tytuły w kolorze. To kawał dobrej historii, szybka jazda na rowerach i niebanalna kreska - czegóż chcieć więcej?

Za możliwość zrecenzowania tomiku dziękuję wydawnictwu Red Sun.



piątek, 6 stycznia 2017

58. WYNIKI KONKURSU!

Pewna osoba w swoim zgłoszeniu napisała, że życzy wszystkim, aby kolejny rok był lepszy od poprzedniego. Widać los postanowił się do niej uśmiechnąć, ponieważ maszyna losująca wskazała właśnie jej odpowiedź! Gratuluję wygranej, Miliani! Chłopcy już pakują manatki (Kent, zostaw te kaktusy!) i nie mogą doczekać się, aż ich odbierzesz! Skontaktuj się ze mną mailowo: kocham.gry.otome@gmail.com.

Dziękuję wszystkim za udział i życzę wielu wspaniałych chwil w 2017 roku! A będą wspaniałe, bo szykuje się nam rok pełen cudownych premier!


środa, 4 stycznia 2017

57. I jak tu nie kochać twórców gier otome?

Zwykle powstrzymuję się przed dodawaniem newsów z otomowego świata (bo nie starczyłoby mi wtedy miejsca na recenzje), ale ten wpis to kolejny dowód na to, że warto wspierać twórców gier. Pamiętam czasy, kiedy studio Cheritz dopiero raczkowało, nieco nieśmiało wypuszczając na Steama swoją pierwszą grę. Później, zachęcone pozytywnymi recenzjami, tworzyło dalej, wypuszczając między innymi "Mystic Messenger", który stał się prawdziwym fenomenem. Dzisiaj studio postanowiło się odwdzięczyć i zrobiło to w iście zachwycający sposób.


Panowie postanowili przeznaczyć 100,000 dolarów zysków ze sprzedaży "Mystic Messenger" na rzecz trzech organizacji dobroczynnych: Save the Children (walczącej o prawa dzieci na całym świecie i zapewniającej między innymi dostęp do edukacji szkolnej dziewczętom w Afryce), Lifeline Korea (przeciwdziałającej samobójstwom w Korei Południowej) i Korea Sexual Violence Relief Center (która pomaga kobietom będącym ofiarami przemocy seksualnej). Wsparcie jest nie tylko formą podziękowania za entuzjastyczne przyjęcie MM przez graczy, ale ma również na celu pokazanie, że losy kobiet na całym świecie nie są studiu obojętne. 

Jeśli więc kiedykolwiek jeszcze będziecie zastanawiać się, czy w ramach wyjątku nie ściągnąć sobie pirackiej wersji "Nameless" czy "Dandelion", zerknijcie na ten post. Osobiście cieszę się, że moje pieniądze wsparły studio na początkowym etapie jego działalności, a Wam polecam zapoznać się z jego tytułami, bo są naprawdę świetne.