piątek, 30 grudnia 2016

56. KONKURS! Wygraj grę "Amnesia: Memories"!

To był dobry rok. Nie celujący, bo nic nie jest idealne, i nie dostateczny, bo wypadł zdecydowanie powyżej przeciętnej. Był to rok, w którym postanowiłam wyjść z cienia i podzielić się z innymi swoją miłością do gier otome. To, co z początku miało być niewielkim i całkowicie kameralnym kawałkiem wirtualnej podłogi, z czasem przekształciło się w naprawdę duży projekt. Najpiękniejsze w tym wszystkim jest jednak to, że pomimo tych zmian nadal mogę być sobą i nie jest to wcale pusty frazes. Nie zliczę, jak wiele dało mi prowadzenie tego bloga, Jestem wdzięczna wszystkim, którzy go odwiedzają, zarówno tym, których miałam okazję poznać bliżej, tak i tym, którzy jedynie nieśmiało podczytują wpisy, nie zostawiając po sobie żadnego śladu. Jesteście wspaniali. Wszyscy. Bez wyjątku.

Dlatego też chciałabym podziękować Wam za to, że jesteście ze mną, a nie ma lepszego sposobu na podziękowanie niż podzielenie się czymś, co jest dla nas cenne. Dla mnie taką rzeczą jest jedna z najbardziej klimatycznych i najciekawszych gier otome, w jakie zagrałam - "Amnesia: Memories". To tytuł, którego nikomu nie trzeba przedstawiać (dla tych, którzy mogą mieć wątpliwości: gra jest sto razy lepsza niż anime), a jeśli trzeba, to zerknijcie na podstronę "Spis tytułów", gdzie znajdziecie moją recenzję i opisy poszczególnych wątków (mogą pojawić się spoilery!). "Amnesia: Memories" to produkcja, którą polecam w ciemno - jeśli to właśnie od niej zaczniecie swoją przygodę z otome, to ręczę, że się w tym gatunku po prostu zakochacie.

Za wykonanie grafiki konkursowej dziękuję cudownej Ivymore!


Rozdanie dotyczy oryginalnej, cyfrowej wersji gry na PC (do jej odpalenia potrzebne będzie konto na platformie Steam, które można założyć bezpłatnie. Jest to platforma oficjalnie wspierana przez twórców gry). Gra posiada angielską wersję językową i jest całkowicie pełnowartościowa: zawiera wszystkie wątki (ponad 20 zakończeń!), dodatki i minigry, więc nie ma potrzeby dokonywania żadnych mikropłatności (to informacja dla tych, którzy są przyzwyczajeni do mobilnych gier otome). Gra w tej wersji kosztuje około 120 zł - u mnie możecie dostać ją za jeden uśmiech! Panowie już nie mogą doczekać się, kiedy Was poznają! :)


Co trzeba zrobić, żeby ją zdobyć? To bardzo proste:

1. Skomentujcie ten wpis, dodając do niego uśmiechniętą buźkę - np. "Biorę udział :)".
2. Jeśli uważacie, że mój blog jest fajny i godny polecenia, podzielcie się nim ze znajomymi na swoim własnym blogu, Facebooku czy Twitterze (nie jest to jednak wymóg konieczny).
3. Konkurs potrwa do 6 stycznia. Termin dodawania komentarzy upływa dzień wcześniej (wezmę więc pod uwagę komentarz dodany 5 stycznia, ale tego dodanego dzień później już nie).
4. Wyniki będą podane na blogu, dlatego bardzo proszę o to, żebyście tego dnia na niego zajrzeli. Nagroda będzie czekała na odbiór przez 7 dni. Jeśli osoba, która wygrała, nie skontaktuje się ze mną i jej nie odbierze, konkurs będzie przeprowadzony ponownie (oczywiście również publicznie).
5. I to wszystko! Jeśli macie jakiekolwiek pytania czy wątpliwości, piszcie śmiało w komentarzach lub na adres kocham.gry.otome@gmail.com.


Powodzenia! :)

niedziela, 25 grudnia 2016

55. Edycja Kolekcjonerska "Amnesia: Memories" - recenzja.

Odsypiałam sobie właśnie nocne wyjście na Pasterkę, kiedy usłyszałam pukanie, a właściwie łomotanie w drzwi. Byłam pełna złych przeczuć. Któż mógłby bowiem odwiedzić mnie o takiej porze? Narzuciłam na siebie szlafrok i w kapciach doczłapałam do drzwi wejściowych. Kiedy usłyszałam słowa: "Ukyo, nie rzucaj doniczkami w ludzi!", wiedziałam już, że to chłopcy z "Amnesii". Nie pozostało mi więc nic innego, jak zaprosić ich na święta.

Shin: Nie musiałaś nas zapraszać, sami się wprosiliśmy! Zdążyłem już wyjeść wszystkie ciastka, ale powinnaś być mi wdzięczna, bo dzięki temu nie będziesz jeszcze grubsza, niż jesteś! (kochany Shin...)
Toma: Nie bądź dla niej taki ostry. To nie jej wina, że wygląda, jak wygląda. (Toma, co to miało być...)
Ikki: Kłócicie się o głupoty. Wszystko jest dzisiaj zamknięte, więc idę do kościoła robić fejm. Ciao! (powodzenia...)
Kent: Naprawdę nie próbowałaś jeszcze podlać swoich kaktusów kompotem z suszu?! To wbrew najnowszym odkryciom amerykańskich naukowców! (Kent...)
Ukyo: Zabić czy nie zabić, zabić czy nie zabić... (przynajmniej on nigdy się nie zmienia!)

Was natomiast chciałabym zaprosić na jedyną w tym rodzaju recenzję - przed Wami Edycja Kolekcjonerska gry "Amnesia: Memories"!


Przesyłka kurierska z UK dotarła do mnie w zaledwie parę dni. Paczka była bardzo dobrze zapakowana w dużą folię bąbelkową i solidny karton, dzięki czemu pudełko ze środka nie doznało żadnych uszczerbków na zdrowiu. Myślę, że warto też wspomnieć o tym, że opakowanie w żaden sposób nie zdradza zawartości przesyłki - to na pewno cenna informacja dla kogoś, kto zamierza zakupić Edycję Kolekcjonerką jako prezent dla współlokatora lub kogoś z rodziny.

Po rozpakowaniu naszym oczom ukazuje się duże kartonowe pudełko, w którym znajdują się przedmioty z powyższej grafiki. Z tyłu znajdziemy informację na temat pochodzenia poszczególnych produktów - okazuje się, że tylko poszewka na poduszkę została wyprodukowana w Chinach, reszta to produkcja amerykańska. Jest tam również duży napis: "NOT FOR RESALE" - nie kupujcie więc Edycji Kolekcjonerskiej od kogoś, kto będzie próbował Wam ją odsprzedać, ale wesprzyjcie wydawcę w oficjalnym sklepie Idea Factory (linki podam poniżej). Wszystko oczywiście jest nowe i zapakowane w folię, a samo pudełko pięknie prezentuje się na półce (Się wie! Przecież my jesteśmy po prostu śliczni! ~ Ikki). Poszczególne gadżety są oddzielone od siebie kartonowymi przegródkami, więc w pudełku nic nie "lata" i nie ma obaw, że zniszczy się podczas transportu - super! Mówi się, że nie powinno się oceniać książki po okładce, ale kiedy jedynie spojrzałam na to cudo, wiedziałam, że w środku będzie się działo!




Kiedy już panowie się rozpakowali, postanowiłam zaprosić ich na kawę. A był ku temu wspaniały pretekst, ponieważ przynieśli ze sobą cudne podkładki pod kubek. I pisząc "cudne", wcale nie przesadzam. Posiadają bowiem nie tylko bardzo wysokiej jakości nadruki (pracowałam kiedyś w sklepie z gadżetami z anime, więc wiem, o czym mówię), ale są również wykonane z mięciutkiego, przyjemnego w dotyku tworzywa, które aż chce się miziać i głaskać (O tak, miziaj mnie, miziaj! ~ Toma). Pod spodem posiadają tradycyjny korek, więc nie musicie martwić się o stan Waszych mebli - panowie Wam ich nie zniszczą (Chyba że "przypadkiem" kubek się przewróci, hihi! ~ Ukyo). Ja już się umówiłam na codzienne poranne picie kawy z Tomą.


Tylko spójrzcie na te kolory!
Po kawie postanowiliśmy trochę potańczyć. Kolejnym gadżetem, który możemy w pudełku znaleźć, jest bowiem oryginalny soundtrack z gry. Wiem, że myślicie sobie teraz pewnie: "Jaki jest sens dawania soundtracku, kiedy w grze znajduje się zaledwie parę krótkich melodii!". I tu Was mam. Przyznam szczerze, że sama byłam zdziwiona, że na płycie zmieściło się prawie dwadzieścia utworów, z których każdy trwa ładnych parę minut. I chociaż podczas gry muzyka nie wpadła mi zbytnio w ucho, robiąc jedynie za przyjemne i dopełniające wydarzenia tło, o tyle odsłuchanie wszystkiego zebranego na jednym krążku było bardzo przyjemnym i relaksującym doświadczeniem. Kurczę, ta gra ma naprawdę bogaty soundtrack! Zabrakło mi tu jedynie piosenki z openingu, ale nie zmienia to faktu, że i tak przetańczyliśmy cały ranek. Ukyo tak wywijał, że omal nie przewrócił choinki, Shin siedział cały czas w kącie, marudząc, że nie umie tańczyć, Ikki wyginał się przed lustrem (twierdząc, że to jedyna opcja, żeby zatańczyć z kimś dorównującym mu urodą),  a jak Kent się rozkręcił, to uderzył głową w żyrandol, ale i tak było warto! Toma w tym czasie zniknął gdzieś w piwnicy, ale dla własnego dobra wolę nie wiedzieć, co tam knuje.



Po tańcach nadszedł czas na chwilę przerwy. Postanowiliśmy zrelaksować się, oglądając zdjęcia. Panowie przynieśli ze sobą album pod postacią artbooka, a właściwie artbooczka - byłam nieco zawiedziona jego wymiarami, mając nadzieję, że będzie odrobinę większy. Toma (który postanowił w końcu wrócić z piwnicy) stwierdził, że to bardzo nieuprzejme i żadna kobieta nie powinna sugerować się rozmiarem. Tak też zrobiłam i wiecie co? Toma miał rację! W artbooku znajdziecie bowiem nie tylko zbiór ilustracji z gry, lokacji i loading screenów, ale również informacje o każdym panu z osobna i coś, co osobiście skradło moje serce i sprawiło, że uznałam tę książeczkę za prawdziwy kolekcjonerski rarytas - szkice poszczególnych ilustracji (dzięki czemu możemy dowiedzieć się, jak wyglądało ich powstawanie od kuchni) i concept arty dotyczące poszczególnych bohaterów. Możemy więc zobaczyć, jak pierwotnie mieli oni wyglądać (oddałabym wiele za "starego" Kenta i Ukyo!). Szalenie dobra, mocna rzecz, a tak niepozorna z zewnątrz! Drogie Panie, pamiętajcie, że rozmiar nie ma znaczenia! ;)




Ukyo i jego wcześniejsze wersje - ze specjalnymi pozdrowieniami dla Moniki!


Po tym wszystkim panowie poczuli się trochę zmęczeni, więc postanowili wsiąść w auto i pojechać do domu ułożyć się na moim łóżku i obwieścić, że zostają przynajmniej do końca świąt. Zaraz, ale ja mam łóżko tylko dla jednej osoby! Próbowałam ich wygonić, ale cóż może poradzić jedna kobieta przeciwko pięciu chłopa? Musiałam się zgodzić. Zaczęłam nawet rozkładać sobie śpiwór, ale Toma spojrzał na mnie oburzony i powiedział: "Zaraz, ale ty przecież śpisz z nami!". Zaprotestowałam, mówiąc, że na pewno się nie zmieścimy, ale on był uparty i stwierdził, że udowodni mi, że tak. I wiecie co? Znowu miał rację. Powiem więcej: miałam możliwość przytulenia się do wszystkich chłopców naraz! Wszystko dzięki dużej (120 na 50 cm) poszewce na poduszkę typu body pillow, na której pojawił się nawet Waka ("Cześć, chłopaki! Postanowiłem zabrać się z wami, bo kto by przepuścił darmowe żarcie?"). Niestety nie udało mi się nigdzie w Polsce dostać poduszki o podobnych wymiarach (jeśli ktoś z Was ma namiary, niech da znać!), ale nie zmienia to faktu, że noc zapowiada się na naprawdę gorącą! Jeśli chodzi o jakość, to jest tu podobnie jak w przypadku podkładek pod kubki. Poszewka wykonana jest z delikatnie połyskliwego materiału i posiada z boku zapięcie na zamek. Jednak rzeczą, która najbardziej przykuwa wzrok, jest oczywiście nadruk i to nadruk naprawdę bardzo wysokiej jakości. Kolory są niesamowicie żywe i pięknie się mienią (w rzeczywistości są bardziej intensywne niż na zdjęciach); nie znajdziemy tu też nigdzie powiększonych pikseli ani rozmycia, które są typowe przy drukowaniu obrazów na dużych formatach - wszystko jest ostre, wyraźne i naprawdę cieszy oko. Nie uświadczycie też nigdzie "latających" nitek, a materiał jest całkowicie bezzapachowy, co może być informacją przydatną dla alergików.
Oczywiście nie obyło się bez drobnych przepychanek ("Kent, przesuń się! Nie jesteś taki filigranowy jak myślisz!"), ale nie zmienia to faktu, że panowie w końcu zasnęli, a ja dzięki temu mogłam podzielić się z Wami swoimi wrażeniami.




Wygląda na to, że Kent w końcu znalazł sobie dziewczynę.


Poniżej nadruk po wyprasowaniu i opoduszkowaniu: ;)


Na koniec najważniejsze pytanie: czy warto tę Edycję Kolekcjonerską kupić? Jeśli kochacie "Amnesię" i również marzycie o tym, żeby zaprosić panów do domu (tylko dobrze zaopatrzcie wcześniej lodówkę!) - TAK. I to co najmniej z dwóch powodów. Po pierwsze dlatego, że ten zestaw gadżetów jest po prostu świetny - to nie tylko coś, co możecie postawić na półce, ale również coś, czego możecie używać na co dzień, co możecie głaskać i w każdej chwili przytulić. Drugi powód to jakość. Kochani, naprawdę warto jest kupować gadżety w oficjalnym sklepie wydawcy. Wiecie, że nie mam zwyczaju koloryzowania swoich recenzji, ale tutaj nie miałabym się do czego przyczepić, choćbym naprawdę tego chciała - ten zestaw w pełni zasługuje na swoją nazwę "Limited Edition". Jeśli podarujecie go dziewczynie / siostrze / mamie / babci czy jakiejkolwiek innej miłośniczce "Amnesii", to szykujcie się na to, że rzuci się Wam w podzięce na szyję.

A ile taka przyjemność kosztuje? 32 funty, a więc około 165 zł (do tego trzeba jeszcze doliczyć ok. 50-70 zł na wysyłkę - tańszą pocztą, droższą kurierem. W obu przypadkach przesyłka jest rejestrowana). Istnieje również możliwość zakupienia zestawu razem z grą na Steam za ok. 290 zł.

Gdzie natomiast kupić zestaw? W oficjalnym europejskim sklepie Idea Factory, Iffy's Online Store:

Wersja z kluczem z grą: http://store.iffyseurope.com/products/amnesia

Wersja bez klucza: http://store.iffyseurope.com/products/copy-of-amnesia-memories-limited-edition-steam-key

Możecie również odwiedzić Iffy's Online Store na Twitterze:

https://twitter.com/IdeaFactoryIntl

I Facebooku:

https://www.facebook.com/IdeaFactoryIntl/?fref=ts

Dziękuję również sklepowi Iffy's Online Store za możliwość zrezencowania tego pudełka pełnego cudów. 


Na koniec chciałabym życzyć Wam radosnych, spokojnych i wypełnionych ciepłem Świąt Bożego Narodzenia. Bądźcie szczęśliwi, nie dawajcie się chandrze i miło spędźcie ten czas w gronie bliskich. Uśmiechajcie się - nawet jeśli ciocia próbuje wmusić w Was kolejną porcję śledziowej sałatki.


piątek, 23 grudnia 2016

54. Fáilte gu tir an airm! - recenzja mangi "Kawaii Scotland".

Był w moim życiu taki okres, w którym codziennie przesiadywałam na wrzosowiskach, rozkoszując się czystym powietrzem i widokiem pasących się nieopodal stad owiec i miniaturowych kucyków. Był to okres, w którym poznałam smak black puddingu, a do snu usypiał mnie grający na dudach sąsiad za ścianą. Był to w końcu okres, w którym widok  mężczyzn w kiltach całkowicie mi spowszedniał. Mieszkałam na niewielkiej wyspie na Hebrydach - szkockim archipelagu, gdzie na co dzień można było spotkać jelenie, wilki, foki czy orki. Uczęszczałam wtedy do miejscowego college'u, żeby zgłębiać tajniki tradycyjnego szkockiego języka, a więc celtyckiego w odmianie gaelickiej, który znajduje się tam jeszcze w powszechnym użyciu. Pozostawiłam w Szkocji połowę swojego serca i mnóstwo cudownych wspomnień. Nic więc dziwnego, że kiedy jedynie dowiedziałam się, że ma wyjść u nas manga opowiadająca o przygodach wesołych Szkotów, nie zwlekałam i od razu zamówiłam preorder. Proszę Państwa, przed Wami "Kawaii Scotland"!


Od razu muszę przyznać się do tego, że nazwiska autorek kompletnie nic mi nie mówiły. Nie czytam internetowych komiksów, więc nie kojarzyłam ani Ilony, ani Niny, ani Dranki. Wiedziałam jedynie tyle, że ich dzieło to kolejne "mangopolo" (manga narysowana przez polskich artystów), a tego typu komiksy zwykle nie prezentują sobą wysokiego poziomu. Nie miałam więc wobec "Kawaii Scotland" dużych oczekiwań, pragnąc jedynie, żeby zaprezentowany w mandze humor był wystarczająco zjadliwy i żeby miał w sobie to coś, co przypomni mi zieloną Szkocję pełną kiltów, owiec i jezior.

Akcja opowieści rozgrywa się w Yaoilandzie - krainie, z której całkowicie wypleniono wszelki gender i feminizm, a opowieściami o kobietach straszy się niegrzeczne dzieci. Głównym bohaterem jest szesnastoletni Ukechan, który wiedzie wraz z rodzeństwem szczęśliwe w maleńkiej wiosce będącej odpowiednikiem naszego Wygwizdowa. Ich rodzice zginęli w wypadku automobilowym (i to śmiercią bohaterską, bo automobil prowadzili Anglicy) i od tej pory rolę opiekuna rodziny pełni będący przedstawicielem Kotów-Szkotów Nekochan. Chłopcy bardzo się kochają i bez oporów skoczyliby za sobą w ogień, a ich dom jest pełnym miłości i ciepła gniazdkiem. Pewnego dnia Ukechana nawiedza sen, w którym widzi tajemniczego (i szalenie przystojnego!) mężczyznę na tle płonącej szkoły. Następnego dnia okazuje się, że mężczyzna ze snu ma na imię Semesenpai i jest nowym uczniem w klasie Ukechana. Chłopak oczywiście migiem uświadamia sobie, że to bożyszcze jest wybrankiem jego serca i postanawia dołożyć wszelkich starań, żeby senpai go zauważył, co doprowadza do wielu zabawnych i wręcz absurdalnych sytuacji, szczególnie że ogonek chętnych na zadzieranie do góry kiltu nowego kolegi jest naprawdę długi. Czy Ukechanowi mimo wszystko uda się uwieść Semesenpaja? Czy szkoła rzeczywiście spłonie? Czy potwór z Loch Ness naprawdę istnieje? I jaką tajemnicę skrywa sam Semsenpai?

Komiks czyta się świetnie. To chyba jedyna manga, która potrafiła tak mocno mnie rozbawić, że podczas lektury śmiałam się na głos. Wszystko tu ze sobą współgra: rysunek (genialna kreska Dranki!), żart sytuacyjny, sposób wysławiania się bohaterów i ta odrobina absurdalności, która osobiście przywodzi mi na myśl książki Pratchetta. Tu nic nie jest na poważnie, ale nie jest to też parodia wypełniona tanim humorem. Rodzinki Ukechana nie sposób nie pokochać - najchętniej zaadoptowałabym całą gromadkę i trzymała ją pod łóżkiem, karmiąc ogryzkami i smalcem z cebulą. Do tego dochodzi widoczne gołym okiem doświadczenie w pisaniu scenariuszów komiksów - "Kawaii Scotland" to cudna zabawa obrazem i słowem, w której czytelnik bierze udział z prawdziwą przyjemnością. Wystarczy chociażby spojrzeć na udanie sparodiowane typowo mangowe kadry czy imiona i nazwiska bohaterów (np. McFloy, który od razu kojarzy się z Malfoyem). Jedyną rzeczą, do której mogłabym się przyczepić, jest czasami gubiący melodyjność szyk wyrazów w zdaniach i nieszczęsne "ZMRÓŻ", za które autorki powinny przez tydzień podawać herbatę w tajnej angielskiej bazie. Tomik przeczytałam dwa razy i była to jedyna manga, którą nosiłam ze sobą do pracy, bo ciężko było mi się z nią rozstać. Dziewczyny, odwaliłyście kawał dobrej roboty! Wiem, że to czytacie, więc chciałabym, żebyście wiedziały, że zostałam Waszą wielką fanką! Więcej Kotów-Szkotów w kolejnych tomach! Mìorbhaileach!

Plansza udostępniona dzięki uprzejmości Dranki.
Jednak nawet w tej beczce miodu musi znaleźć się łyżeczka dziegciu, a jest nią sama jakość wydania. Osobiście nie jestem miłośniczką obwolut, ale kiedy już pod nie zaglądam, to lubię znajdować jakieś smaczki - tutaj obwoluta prezentuje się tak samo, jak okładka, więc poczułam się odrobinę zawiedziona. Nie podoba mi się też czcionka opisu na okładce - moim zdaniem dużo lepiej wyglądałaby ta użyta w legendzie o tym, jak w Yaoilandzie wyginęły kobiety. Rozczarowałam się też dodawaną do preorderów zakładką - jest cienka i zadrukowana tylko z jednej strony. Wolałabym, gdyby była mniejsza, ale w pełni kolorowa, nawet gdyby z tyłu miała nadrukowaną jedynie szkocką kratę. Na szczęście te drobne niedociągnięcia nie odebrały mi przyjemności płynącej z lektury - mam jedynie nadzieję, że przy publikacji kolejnych tomów będzie lepiej.

Czy polecam sięgnąć po "Kawaii Scotland"? Cóż, w świetle powyższej recenzji to pytanie retoryczne. Ta manga to idealna recepta na zimową chandrę i wspaniały pomysł na spóźniony gwiazdkowy prezent. Ręczę, że na twarzy obdarowanego przynajmniej raz zagości uśmiech, a jeśli tak się nie stanie, to oznacza, że jest potomkiem rodu McFloyów!

Jak wspominałam na początku, udało mi się kupić mangę w oficjalnym sklepie Wydawnictwa Gindie (obecnie nakład jest wyprzedany, ale zaraz podam link, pod którym możecie jeszcze "Kawaii Scotland" zamówić), dorzucając do zamówienia również duży zeszyt z Nekoczanami (małymi braciszkami Ukechana). I powiem tak: nie wiem, kto tę przesyłkę pakował, ale wsadzanie do koperty bąbelkowej zeszytu w miękkiej oprawie nie jest dobrym pomysłem. Wszyscy wiemy, jak Poczta Polska potrafi traktować przesyłki i niestety moja nie była tutaj wyjątkiem - zeszyt przyszedł pognieciony. Na szczęście kupiłam go dla siebie, ale na prezent już by się nie nadawał. Niesmak pozostał.


Na koniec podaję obiecany link do sklepu, w którym możecie jeszcze zakupić mangę - bierzcie, bo i tam zapewne niebawem jej zabraknie:
https://www.sklep.gildia.pl/manga/320715-kawaii-scotland

Koniecznie zajrzyjcie też na fanpage "Kawaii Scotland":
https://www.facebook.com/KawaiiScotland/

poniedziałek, 19 grudnia 2016

53. Konkurs na Fejwsi! Wygraj kosz pełen cudów!

Mikołaj nie przyniósł Wam w tym roku niczego mangowego? Bez obaw, jeszcze możecie sprawić sobie wspaniały prezent! Zaprzyjaźniony blog organizuje konkurs, w którym możecie wygrać taki oto kosz pełen gadżetów!

Macie czas do 22 grudnia. Powodzenia!

Link do konkursu: http://fejwsi.blogspot.com/2016/12/mikoajkowy-konkurs-nikolaus-wettbewerb.html

czwartek, 15 grudnia 2016

52. "Usłyszeć ciepło słońca" - recenzja mangi.

Dzisiaj wpis z nieco innej beczki, poniewać bierzemy na tapetę nie grę otome, a mangę. Dlaczego mangę? Ponieważ wczoraj skończyłam ją czytać i doszłam do wniosku, że muszę się nią z Wami podzielić. Jest czym, bowiem niewiele jest tytułów, które tak subtelnie i prawdziwie dotykają tematu niepełnosprawności, chociaż przyznam szczerze, że z początku odrzucała mnie właśnie tematyka - jako specjalista, który w przeszłości pracował z ludźmi o różnych rodzajach niepełnosprawności, zwyczajnie bałam się, że manga będzie wylęgarnią stereotypów, którymi - z jakichś zupełnie nierozumiałych dla mnie powodów - czytelnicy będą się zachwycać. Na szczęście udało mi się porzucić wewnętrzne obawy i manga ostatecznie wylądowała w koszyku.

Za moją decyzją o sięgnięciu po "Usłyszeć ciepło słońca" stoi jeszcze inna historia. Tytuł ukazał się w Polsce dzięki Wydawnictwu Dango, z którym miałam w przeszłości przyjemność współpracować. Chciałam przekonać się, jak dziewczyny obecnie sobie radzą. Zdaję sobie sprawę z tego, że ciężko jest oceniać pracę osób, które w przeszłości się lubiło i ceniło, dlatego chciałabym  skupić się przede wszystkim na opowiedzianej historii. Zapraszam!


Historia opowiada o Taichim, który jest typem osoby nieustannie prześladowanej przez los. Jego rodzice rozwiedli się, kiedy był jeszcze dzieckiem, i od tamtej pory zamieszkał z dziadkiem. W ich domu zdecydowanie się nie przelewało i chłopak stał się pozbawionym przyjaciół szkolnym pośmiewiskiem. I chociaż dzięki stypendium udało mu się rozpocząć studia, to i tak musi godzić zajęcia z pracą. Gdyby tego było mało, ze względu na swój porywczy charakter i częste wdawanie się w bójki nie utrzymuje swoich posad zbyt długo. Brakuje mu też powodzenia wśród dziewcząt, które zdają się kompletnie nie dostrzegać jego istnienia. Pewnego dnia Taichi zupełnie przypadkiem wpada (i to dosłownie!) na zamierzającego zjeść właśnie swój lunch Koheia - uczelnianego outsidera i mruka, który trzyma wszystkich na dystans i - paradoskalnie - nie może opędzić się od adoratorek. Oddaje Taichiemu drugie śniadanie, po czym ulatnia się bez słowa. Taichi odczuwa wobec niego dług wdzięczności i kiedy dowiaduje się, że chłopak ma problemy ze słuchem, i szuka kogoś, kto będzie robił dla niego notatki z wykładów, postanawia z miejsca zgłosić się na ochotnika. Nie zdaje sobie przy tym sprawy, że to jedynie początek opowieści o nietypowej, radosnej, ale również bardzo trudnej przyjaźni.

Należy przyznać, że Yumi Fumina świetnie poradziła sobie z tematem niepełnosprawności. Problem z przedstawianiem osób niepełnosprawnych polega zwykle na tym, że autorzy robią z nich albo superbohaterów, którzy np. dzięki ślepocie mają rozwinięty słuch absolutny, albo mające budzić współczucie biedne misiaczki. Często boją się też pisać o ich wadach, idealizując ich, zupełnie jakby sądzili, że trzeba im w ten sposób coś rekompensować. "Usłyszeć ciepło słońca" to nie tylko opowieść o braku zrozumienia dla osoby niepełnosprawnej, ale również o braku zrozumienia tej osoby dla otoczenia. Kohei jest szalenie sympatycznym bohaterem, którego nie sposób na swój sposób nie lubić, ale nie zmienia to faktu, że zdarza mu się dokonywać niesprawiedliwej oceny rzeczywistości czy motywów działania innych ludzi. Nie różni się więc niczym od przeciętnego chłopaka w swoim wieku, który tak naprawdę dopiero uczy się, jak wygląda dorosłe życie. W mandze znajdziemy więc zarówno popularne stereotypy, jak i próby ich zwalczania, a wszystko to polane wyjątkowo wiarygodnym sosem. Manga jest zaliczona do gatunku BL, ale będziecie się przy niej dobrze bawić, nawet jeśli nie przepadacie za podobnymi klimatami, bo relacja chłopców zdecydowanie bardziej przypomina przyjaźń niż miłość.


Przyznam jednak szczerze, że po wyjęciu mangi z paczki poczułam bolesne ukłucie zawodu. Na prezentowanych przez wydawnictwo grafikach okładka wyglądała ślicznie: była jasna i utrzymana w pastelowej kolorystyce. Tymczasem rzeczywista okładka jest ciemna i mocno nasycona, wręcz przesycona barwami (na zdjęciach wygląda jaśniej, więc tego tak nie widać). I naprawdę machnęłabym na to ręką, gdyby nie fakt, że przez to zarówno tytuł, jak i opis na tyłach jest zupełnie nieczytelny. Nie wiem, czy tak też wyglądał oryginał, ale jeśli tak, to byłoby świetnie, gdyby na stronie wydawnictwa znajdowała się okładka o podobnym nasyceniu. Zdecydowanie nie wygląda to dobrze, chociaż sam tomik sprawia wrażenie dosyć solidnego - okładka jest sztywna, a klejenie stron mocne, chociaż nie polecam ulegać chęci nawet minimalnego rozłożenia stron, bo kartki łatwo wtedy odchodzą od grzbietu.

W opisie z tyłu okładki znalazłam błąd i przyznam szczerze, że długo zastanawiałam się, czy chcę wobec tego zagłębiać się w lekturę. Długo obracałam tomik w palcach, ale ostatecznie się przemogłam. I wiecie co? Jest dobrze. Dobrze, chociaż nie bardzo dobrze. Dobrze, ale na szczęście nie dostatecznie. Czyta się fajnie, tekst jest spójny i nie jest jedynie suchym przekładem z oryginału. Wprawdzie gdzieniegdzie widać małe potknięcia redaktorskie, szczególnie w dialogach, ale są to potknięcia, które należy wliczyć w cenę dotarcia do celu. Zdecydowanie gorzej jest z interpunkcją - błędów jest całkiem sporo. Może nie są rażące (i przeciętnemu czytelnikowi zapewne nie rzucą się w oczy), ale są i byłoby świetnie, gdyby w kolejnych wydaniach zostały poprawione.

Jednak nawet te drobne niedociągnięcia nie odebrały mi przyjemności z lektury. Kiedy już się przemogłam i otworzyłam tomik, nie mogłam się od niego oderwać. Manga wciąga i naprawdę otwiera oczy na wiele spraw, ale robi to bez nachalności i zbędnego moralizatorstwa. To jest tytuł, który powinien przeczytać każdy, nawet jeśli na co dzień nie przepada za mangą. Wydanie Dango może nie jest idealne, ale jest dobre i redakcji należą się brawa za wybranie tak wartościowego tytułu.


***
"Usłyszeć ciepło słońca" możecie kupić w dwóch miejsach:

Jeśli możecie zaczekać, ale chcecie wesprzeć Wydawnictwo Dango, kupcie ją bezpośrednio w jego sklepie:
https://dango-shop.pl/pl/p/Uslyszec-cieplo-slonca/1574

Jeśli nie chcecie czekać lub macie zamiar podarować komuś mangę pod choinkę, udajcie się do Gildii:
https://www.sklep.gildia.pl/manga/308084-uslyszec-cieplo-slonca






wtorek, 13 grudnia 2016

51. "RisingLovers", czyli zlagowana protagonistka i potargane fotele w natarciu.

W poprzednim wpisie opisałam swoje pierwsze wrażenia po zagraniu w najnowszą produkcję Tictales, czyli "Underlove". Ktoś w komentarzach pod zapowiedzią powiadomił mnie, że działa również polska wersja "RisingLovers", co mnie zdziwiło, bo regularnie zaglądałam na polski fanpage tej i nigdzie nie pojawiła się informacja o przetłumaczeniu gry. Postanowiłam więc jak najszybciej nadrobić zaległości i opisać swoje pierwsze - i zapewne jedyne - wrażenia po zagraniu w ten tytuł.


W grze wcielamy się w postać dziewczyny, której ojciec umarł po nieudanej walce z rakiem. Kiedy spotykamy się z notariuszem, żeby dopiąć wszelkie sprawy związane ze spadkiem, dowiadujemy się, że tatulo posiadał mieszkanie w Szanghaju, o którym nikomu wcześniej nie mówił. Oczywiście zaledwie parę dni później wsiadamy w samolot i się tam udajemy, żeby mieszkanie obejrzeć, wycenić i ewentualnie sprzedać. Podczas rozmowy z wyjątkowo źle ubraną współpasażerką zaczynamy rzecz jasna zastanawiać się nad tym, czy nie lepiej po prostu w tym mieszkaniu zostać i rozpocząć w Chinach swoje nowe życie. W sumie fajnie. Problem w tym, że:
a) zostawianie w takiej sytuacji zrozpaczonej matki samej sobie jest jak porządny strzał z liścia;
b) do wyjazdu do Chin potrzebna jest wiza, której nie załatwia się w parę dni;
c) w związku z powyższym nie można po prostu przyjechać i dojść do wniosku: "A kij, zostaję";
d) życie w Szanghaju jest cholernie drogie. Cholernie. Szczególnie dla młodej dziewczyny, której nie było stać na wynajęcie porządnego mieszkania we Francji.

Kiedy już znajdujemy się na miejscu, zostajemy zawiezieni przez przemiłego taksówkarza (który dziwnym zbiegiem okoliczności też mówi po francusku) do dzielnicy, w której żyje wielu bogatych obcokrajowców. Znajduje się tam również wypasiony apartament tatusia, ale posiada jeden dosyć pokaźny mankament - jest już zajęty. Okazuje się, że tatulo wynajął mieszkanie jednemu ze swoich byłych studentów, Julienowi. Mężczyzna oczywiście uprzejmie zaprasza nas do środka i proponuje, że się wyprowadzi. Nasza protagonistka dochodzi jednak do wniosku, że jest na to zbyt przystojny (chociaż jak dla mnie wygląda jak pół rzyci zza krzaka) i pozwala mu zostać. Co dzieje się potem? Nie wiem, bo prolog się skończył. Czy mnie to interesuje? Nie, bo - pomijając już oczywiste dziury fabularne - polska wersja jest po prostu niegrywalna. Do tego jednak powrócę za chwilę.

Mam wrażenie, że "RisingLovers" i "Underlove" zostały napisane przez dwie zupełnie inne osoby. Uwielbiam Naomi z drugiej gry, która jak dla mnie jest jedną z najfajniejszych protagonistek w grach otome i nie piszczy w duchu na widok każdego przystojnego faceta. Sami panowie w "Underlove" są sympatyczni i relacja między postaciami (jakakolwiek!) rozwija się powoli. Tutaj tego nie ma. Główna bohaterka (której sami nadajemy imię) to miłośniczka fotografii, która chyba nigdy chłopa na oczy nie widziała, a w dodatku posiada wyjątkowo naiwne podejście do życia. W ogóle to do mnie nie przemawia.

Pod względem wizualnym gra nie ustępuje "Underlove" - widać, że za tła i modele bohaterów są odpowiedzialne te same osoby. Jest ładnie i nie ma się do czego przyczepić.

Nawet Julien wkurza się, że musi brać udział w tej farsie.
Jednak rzeczą, która najbardziej mnie zabolała, jest jakość polskiego tłumaczenia gry. Z początku sądziłam, że może tłumaczki borykają się z tym samym problemem, co dziewczyny z "Anticlove", a więc z błędnym aktualizowaniem tekstu przez skrypt. Dowiedziałam się jednak, że nie, że wszystko jest w porządku, a nad "RisingLovers" pracuje zespół profesjonalnych tłumaczy (jakich dokładnie - tego nie udało mi się już wyciągnąć), a kiedy zwróciłam uwagę na to, że taki zespół nie pozostawiałby za sobą błędów typu "będe", to dowiedziałam się, że mam sobie porównać tłumaczenie RL z tłumaczeniem AL (cytuję: "Bardzo proszę porównać tłumaczenie z gry Anticlove, a RisingLovers" - swoją drogą nawet to zdanie jest niepoprawnie napisane) i najwidoczniej cieszyć się z tego zaprezentowanego w grze shitu. Miałam przyjemność współpracować przy tworzeniu polskiej wersji AL i mogę z pełną odpowiedzialnością za swoje słowa zaświadczyć, że dziewczyny spisały się na medal. Do tej pory zresztą jestem pełna podziwu, że mają siłę i chęci pracować nad wersją, która z powodu problemów technicznych może nigdy nawet się w grze nie pojawić (czego im nie życzę). Dlatego tym bardziej uderzyła we mnie arogancja ekipy tworzącej RL. Kuźwa, dziewczyny, pracujecie dla tego samego studia - jaki widzicie sens w obrzucaniu innej ekipy błotem i to publicznie (mam zapisane screeny z tej rozmowy, więc tłumaczenie, że nic takiego nie miało miejsca, po prostu nie przejdzie)?! Czy Wy nie zdajecie sobie sprawy, że nawet jako wolontariusze reprezentujecie Tictales w Polsce i w związku z tym wypadałoby zachować chociaż pozory profesjonalizmu?! Czy tak zachowują się ci "specjaliści", których u siebie macie (jeśli tak, to wolę nie zastanawiać się, skąd ich wzięłyście)?! Jestem zszokowana Waszą postawą i mam szczerą nadzieję, że moje słowa skłonią Was do refleksji, bo tej refleksji tutaj TRZEBA!

I naprawdę zastanówcie się, czy profesjonalni tłumacze i korektorzy robiliby w tekście tak rażące błędy:
"Poprosił mnie o dodanie wpisu do jego testament ponieważ chciał przepisać swoje mieszkanie zlokalizowane w Szanghaju swojej najstarszej córce XYZ. W chinach".

"To stare auto z lat siedemdziesiątych z potarganymi skórzanymi fotelami, bez pasów i klimatyzacji. Trochę przerażąjąco ale podoba mi się".

"Otwiera się okno nad nami. Mężczyzna bez koszulki, półśpiący wychyla się za".

"Wchodzę do salonu i siadam przy wyspie która oddziela salon od kuchni, gdzie Julian przygotowuje coś co wygląda jak smoothie".

"Wspomniałem o tym twojemu ojcu i dosłownie widziałem jak jego twarz rozlśniewa".

"Tak, otworzyłem kawiarnie/bar franczyzowy o nazwie The Editor's Cafe".

"Jest mi troche nie dobrze, to chyba jest lag".


Moi faworyci to "potargane fotele" i "rozlśniewająca twarz", i pewnie byłoby to zabawne, gdyby nie było jednocześnie tak smutne. Jeśli tak ma wyglądać również polska wersja "Underlove", to wolę nadal grać po angielsku. Powstrzymuję się tutaj od oceny samej gry, bo ciężko powiedzieć coś sensownego po przejściu zaledwie prologu. Nie zmienia to jednak faktu, że nie zamierzam grać dalej, bo "RisingLovers" w polskiej wersji jest przykładem tego, jak nie powinno się tłumaczyć gier.

piątek, 9 grudnia 2016

50. "Underlove" - pierwsze wrażenia.

Studio Tictales to drugi najważniejszy producent przeglądarkowych gier otome w Europie. Musicie przyznać, że nie miało wcale łatwej drogi, wzrastając w cieniu znacznie bardziej znanego Beemov. Nie pomogły mu również problemy implementacją tłumaczenia w polskiej wersji "Anticlove". Nic zatem dziwnego, że kiedy na horyzoncie pojawiły się zapowiedzi kolejnych gier, miłośnicy otome spoglądali na nie z pewną dozą niepewności. Nikt nie wiedział, czego się spodziewać. Ludzie bali się, że będzie to kolejna naiwna, chociaż ciekawa historia dla nastolatek. Ja też się bałam. Wczoraj ukończyłam jednak wszystkie dostępne odcinki "Underlove" i mogę powiedzieć tylko jedno - WOW!


Przede wszystkim panowie z Tictales zmienili target. Do tej pory przeglądarkowe gry otome były produkowane z myślą o młodziutkich dziewczynach, których poglądy na relacje międzyludzkie są dosyć wyidealizowane (jak przyjaciółki, to na śmierć i życie. Jak chłopak, to ma co chwilę wyznawać miłość i być pozbawiony wad). Z tego też powodu twórcy adresowanych do nich gier nie muszą obawiać się schematyzmu - wręcz przeciwnie, jest on wręcz pożądany. Bohaterowie wcale nie muszą zachowywać się naturalnie - ważne, żeby był wśród nich dojrzały i odpowiedzialny chłopak, słodki drań-outsider i tajemniczy odmieniec o duszy skalanej poezją. Widziałam wcześniej screeny "Underlove" i bałam się, że ta gra również pójdzie tą drogą, będąc idealną produkcją dla gimnazjalistek, ale dla mnie - osoby już parę lat po studiach - niekoniecznie. 

W grze wcielamy się w postać Naomi Brannon, córki właściciela znanej wytwórni muzycznej i siotry znanej piosenkarki. Nie jest to jednak życie usłane różami - ojciec znalazł sobie nową kobietę, całkowicie o nas zapominając, a matka zaczęła topić swoje smutki w kieliszku. Staramy się więc związać koniec z końcem, pracując w kawiarni i wynajmując mieszkanie z dwiema przyjaciółkami: Jenny (która wygląda jak moja była szefowa i zawsze dziwnie się czuję, kiedy na nią patrzę) i Sashą. Oczywiście w międzyczasie próbujemy również spełnić swoje marzenia o karierze w branży muzycznej, ale idzie nam to jak krew z nosa i po każdej rozmowie kwalifikacyjnej słyszymy jedynie: "Zadzwonimy do pani". Chyba każdy, kto usłyszał coś takiego po próbie aplikacji na wymarzone stanowisko wie, co to za uczucie. Nic zatem dziwnego, że Naomi nie patrzy zbyt optymistycznie w przyszłość. I nie zmienia tego nawet fakt, że pewnego dnia dowiaduje się, że jej ojciec zniknął w tajemniczych okolicznościach, a ona ma zasiąść za sterami jego podupadającej wytwórni. Najlepiej podsumowały to chyba jej własne słowa: "Stałam się milionerką z milionami długów". Naszym pierwszym zadaniem będzie zwerbowanie pod nasze skrzydła jakiegoś obiecującego talentu muzycznego, który mógłby pomóc nam podźwignąć się z finanfowych tarapatów. Decydujemy się na poznany niedawno zespół Lightning Round. W rozmowie z frontmanem dowiadujemy się jednak, że walczy o niego równiez konkurencyjna wytwórnia, należąca - nomen omen - do naszej macochy. Czy nam się uda? Wierzcie mi, że przy podejmowaniu wyborów nieraz będziecie długo zastanawiać się, jaka odpowiedź jest właściwa. 

Z tego, co zauważyłam, póki co mamy dostępnych trzech panów: Ryana (pewnego siebie menadżera naszej siostry i chłopca na posyłki konkurencji), Christiana (wokalistę Lightning Round) i Jasona (pełnego optymizmu operatora dźwiękowego). Oprócz tego poznajemy również wiele innych postaci, jak choćby Ritę i Milesa, którzy pomagają nam w prowadzeniu wytwórni. Postacie zachowują się naturalnie i mają naprawdę porządnie rozpisane kwestie dialogowe. Dla przykładu Ryan jest na pozór szalenie uprzejmym człowiekiem, ale nawet w lekkiej rozmowie potrafi wepchnąć komuś szpilę. To mężczyzna miły i błyskotliwy, ale szalenie niebezpieczny. I to widać. Równie naturalne są rozterki i wątpliwości naszych współlokatorek. Aż nie mogę się doczekać, aż w grze zawiąże się pierwszy romans.



Gra robi wrażenie pod względem graficznym. Posiada chyba najładniejsze tła, jakie kiedykolwiek widziałam. Postacie wypadają nieco gorzej, szczególnie przy zbliżeniach na twarz - widać wtedy niezbyt dokładne kolorowanie i poszarpane kontury. Nie zmienia to jednak faktu, że "Underlove" prezentuje się dobrze, a kreska może znaleźć swoich zwolenników.

Jednak rzeczą, która już na pierwszy rzut oka najbardziej ten tytuł wyróżnia, jest jego prostota. Nie posiadamy w nim swojego awatara, któremu możemy nadać dowolny wygląd (być może zmieni się to w przyszłości). Nie znajdziemy w nim również minigier ani nawet listy znajomych. Codziennie otrzymujemy 300 PA, co wystarcza na przeczytanie 30 wypowiedzi (należy jednak pilnować się w przypadku rozmów naszej postaci przez telefon - tekst przesuwa się wtedy automatycznie!). Nie jest to rozwiązaniem złym, ponieważ przejście jednego odcinka wymaga około 1200 PA, ale ma tę wadę, że punktów nie możemy zbierać.

Czy grę polecam? Tak. Wyznam Wam szczerze, że w "Słodkim Flircie" mam uzbieranych kilkaset PA, a mimo to nie mam zbytniej chęci na grę i przechodzenie kolejnego odcinka, który w większości polega na błądzeniu po szkole i pytaniu różnych osób, co sądzą na dany temat. Tutaj natomiast autentycznie interesuje mnie to, co wydarzy się dalej. Zawsze widziałam u Tictales potencjał do opowiadania fajnych historii i bardzo cieszę się, że poszli w nieco innym kierunku niż konkurencja. Oczywiście "Underlove" nie spodoba się każdemu, ale jeśli ktoś stawia fabułę ponad szybki romans i trzymanie się za rączki, to będzie zadowolony. Ja jestem.
Gra jest dostępna w angielskiej wersji językowej, ale dowiedziałam się, że ma pojawić się również po polsku.

Zagracie tutaj: underlovestories.com

***
Za umożliwienie przejścia gry poprzez ofiarowanie odpowiedniej ilości PA dziękuję studiu Tictales.

wtorek, 6 grudnia 2016

49. Zabierz chłopców do domu, czyli figurki z "Amnesii" od meme.

Byliście grzeczni w tym roku? Panowie z "Amnesii" nie byli. Poza tym doszli do wniosku, że po moim domu kręci się tylu innych bohaterów gier otome, że czas się z niego ulotnić i postanowili przeprowadzić się do jednej z moich czytelniczek, meme.

Shin: Jak możesz się nam dziwić? Tylko głupi ufałby kobiecie mającej fioła na punkcie skolopendr.
Toma: Twój pokój był za mały na moją klatkę. Sorry, ale ten związek nie miał przyszłości.
Ikki: Chciałbym powiedzieć, że mi przykro, ale tak naprawdę cały czas myślałem o swoich nowych fankach, które po przeprowadzce uwieszą się na mnie jak małpy na drzewie.
Kent: ...Obawiam się, że podlewanie twoich kaktusów maślanką nie było dobrym pomysłem...
Ukyo: Zabić czy nie zabić, zabić czy nie zabić...
Orion: Wszyscy za wszystkich, wszyscy za jednego! Jak Portos, Bluzkos i Gacios!

Tym oto sposobem panowie wyruszyli w stronę Łodzi. Przez długi czas nie otrzymywałam od nich żadnych wieści, aż w końcu wysłali mi zdjęcia ze swojego nowego miejsca zamieszkania. Musicie przyznać, że wyglądają na szczęśliwych:


Shin: "Jak mogę być szczęśliwy, stojąc obok takiego idioty?!".

Kent: "Odkąd moje ręce są przytwierdzone do tułowia, przegrywam z Ikkim każdą partię cymbergaja". 

Ukyo: "Ten nóż do chleba leżący na lewo od nas musi czuć się bardzo samotny...".
Meme również prowadzi bloga, na którym wyjaśnia zawiłości języka japońskiego w towarzystwie panów z "Hakuoki". Ma również dla Was niespodziankę - w swojej ostatniej notce podzieliła się wiedzą na temat robienia zakupów na japońskich aukcjach internetowych. Zawsze marzyliście o grze, figurce lub innym gadżecie, który do tej pory widzieliście tylko na japońskim Amazonie? Zatem koniecznie przeczytajcie poniższy tekst:

http://japonskiwwolnymczasie.blogspot.com/2016/12/w-jaki-sposob-robie-zakupy-w-japonii.html

To jednak nie jest jedynie post o meme. Chciałabym, żeby było to miejsce, w którym będziecie mogli podzielić się ze mną swoją własną twórczością. Prowadzicie bloga? Macie konto na Deviantarcie? Piszecie opowiadanie? Podzielcie się tym w komentarzu. Chętnie poznam Was bliżej!


niedziela, 4 grudnia 2016

48. Powrót na siódme piętro - "Narcissu 2".

Jakiś czas temu znowu wylądowałam w szpitalu - dosyć nagle i niespodziewanie. Leżałam na sali z kobietą, która była na oddziale wewnętrznym była już weteranką. Przez dwa dni jedynie marzyłam o tym, żeby moje dolegliwości się skończyły i żebym mogła wrócić do domu. Kiedy okazało się, że nie dolega mi nic poważnego, tak długo chodziłam za lekarzem i męczyłam o wypis, że w końcu mi go dał. Na szczęście zdążyłam jeszcze wieczorem zabrać swojego siostrzeńca do kina na film "Mój przyjaciel smok". Nie stoczyłam żadnej wielkiej bitwy i musiałam w zasadzie jedynie przemęczyć się na oddziale. Jak jednak czują się osoby, które praktycznie mieszkają w szpitalu? Co przeżywają ci, którzy wiedzą, że niebawem umrą? Tomo Kataoka po raz kolejny podjął ten temat w swojej grze visual novel. I po raz kolejny zrobił to po mistrzowsku (jeśli chcielibyście zapoznać się z moją recenzją pierwszej części "Narcissu", zerknijcie tutaj -http://tiny.pl/grv36).


Akcja drugiej części rozgrywa się przed wydarzeniami z pierwszej. W prologu poznajemy młodą dziewczynę o imieniu Himiko, która jest wielką pasjonatką samochodów i właśnie zajmuje się odnawianiem kupionego za bezcen Eunosa. Ma młodszą siostrę o imieniu Chihiro i przyjaciółkę Yukę. Dowiadujemy się również, że jest katoliczką, ale do kościoła nie chodzi już od dawna. Niespodziewanie dopada ją ciężka choroba i dziewczyna zmuszona jest poddać się długiej hospitalizacji. Wtedy również rolę narratora przejmuje znana z pierwszej części Satsumi, która sama dopiero zaczyna chorować  nie wymaga tak intensywnej opieki. Poznaje Himiko przez przypadek i dziewczyna oferuje jej pomoc w przyszyciu odpadającego od torby guzika. Jest to jedynie wstęp do pięknej, chociaż niełatwej przyjaźni - bo jak inaczej nazwać znajomość z kimś, kto właśnie przebywa w hospicjum? Przygotujcie się na ogromną ilość wzruszeń, poważnych rozmów i pytań egzystencjalnych.

Opowieści Kataoki są wyjątkowe, nie tylko ze względu na swoją tematykę, ale również za niezwykłą mądrość, z jaką autor je prowadzi. Nie znam innego twórcy gier visual novel, który tak trafnie i realistycznie opisywałby przeżycia wewnętrzne bohaterów. Zwykle jesteśmy przyzwyczajeni do tego, że gry VN są lekkie i przyjemne, i wręcz opowiadają o życiu, którego sami chcielibyśmy w jakiś sposób doświadczyć (nawet jeśli rozpatrujemy go tylko i wyłącznie w kategorii przeżycia przygody). Tutaj jest inaczej - ponieważ "Narcissu" doskonale obnaża prawdę o ludzkiej naturze. Bohaterowie boją się, zadają sobie pytanie: "Dlaczego ja?", obwiniają Boga, wykazują się brakiem zrozumienia wobec najbliższych. Uświadamiają sobie, że sami ranią innych, że czegoś nie potrafią i są niedoskonali. Nawiązują relacje, które nie są idealne i posiadają swoje lepsze i gorsze dni. Postacie są autentyczne i odpowiednio zbudowane, nie sprawiają wrażenia papierowych ani sztucznych. Jest w nich głębia. Osobiście zapałałam wielką sympatią do Himiko, która konsekwentnie wypełniała swoją listę rzeczy do zrobienia przed śmiercią. W grze mamy również lepszą okazję do poznania Satsumi, która w pierwszej części jawiła się jako wielka niewiadoma.

Rzeczą, na którą chciałabym w sposób szczególny zwrócić uwagę, jest szeroko poruszona w "Narcissu 2" kwestia religii. Himiko i Chihiro są katoliczkami, a akcja odbywa się w chrześcijańskim szpitalu, w którym nieraz można spotkać księdza czy siostrę zakonną. Widać też wyraźnie, że religia nie stanowi tła dla pytań egzystencjalnych, ale rzeczywiście jest czymś, czym bohaterowie żyją i w co wierzą. Himiko odchodzi od Boga, ponieważ w przeszłości straciła bliską sobie osobę, która nie zasługiwała na śmierć, a mimo to również odeszła w hospicjum. W takich sytuacjach nawet najbardziej gorliwi często wątpią i zadają sobie pytanie: "Dlaczego Bóg na to pozwolił?". Takaoka w swojej grze zabiera nas na poszukiwanie odpowiedzi, ale robi to w bardzo subtelny sposób. Opowiada, pozostawiając nam wolną rękę w wyciąganiu wniosków. Nie wiem, czy on sam jest osobą wierzącą, ale jeśli nie, to pozostaje jedynie gratulować odpowiedniego potraktowania tematu i dokonania naprawdę imponującego researchu.


Pod względem graficznym "Narcissu 2" nie zachwyca, chociaż nie sposób nie zauważyć, że w grze znajduje się znacznie więcej ilustracji niż w pierwszej części. Nadal jednak jesteśmy przez większość czasu skazany na wąski pasek z obrazkiem i okno wypełnione głównie czarnym tłem. To jednak nie przeszkadza w odbiorze historii, a wręcz zdaje się wskazywać na to, że to ona jest w tutaj najważniejsza. Na uznanie zasługuje natomiast soundtrack - piękny, idealnie dobrany, świetnie podkreślający nastrój poszczególnych scen. Dla mnie stał się pozycją obowiązkową na playliście z najbardziej klimatycznymi utworami z gier.

Czy polecam "Narcissu 2"? Zdecydowanie. Moim zdaniem ta część jest nawet lepsza od poprzedniej, a Kataoka po raz kolejny udowodnił, że jest mistrzem pióra. Takich autorów gier potrzebujemy i każdy, kto posiada w sobie chociaż odrobinę wrażliwości, powinien zapoznać się z jego twórczością. Szczególnie, że jest ona dostępna dla wszystkich i całkowicie darmowa.


***
Grę możecie pobrać z platformy Steam:
http://store.steampowered.com/app/264380/?l=polish

czwartek, 1 grudnia 2016

47. Wystartowała amerykańska wersja gry "Underlove"!



Cóż za miła niespodzianka! "Underlove" (a właściwie "Underlove Stories") jest kolejną darmową grą przeglądarkową od studia Tictales. Wszystko wskazuje na to, że jej motywem przewodnim jest muzyka, a zarówno bohaterowie, jak i tło wyglądają przepięknie! Sama jeszcze nie grałam, ale mam nadzieję, że będzie to kawał dobrej historii.

Szczerze powiedziawszy nie wiem, czy gdzieś organizuje się grupa pracująca nad polską wersją. Póki co zamierzam grać na amerykańskiej.

Zagracie tutaj: http://www.underlovestories.com/

Koniecznie napiszcie o swoich wrażeniach!