sobota, 30 grudnia 2017

90. Yamazaki z naszej paki, czyli krótka opowieść o najbardziej niedocenianym członku Shinsengumi ("Hakuoki: Kyoto Winds")

Sądzę, że każda kobieta spotkała w swoim życiu przynajmniej jednego "dobrego faceta". "Dobry facet" to ten typ mężczyzny, który pod wieloma względami jest w porządku: jest wierny jak pies, uczynny, szanuje kobiety, przeprowadza staruszki przez jezdnię i marzy o domku na wsi, gromadce biegających po ogrodzie dzieci i golden retrieverze wylegującym się przed budą. Jednak poza tym nie wyróżnia się niczym: nie ma charakteru ani nie rozwija żadnych pasji, często jest też mało asertywny. Ginie w otoczeniu bardziej wyrazistych i przebojowych mężczyzn. I niby wszystko jest z nim w porządku, ale coś w nim uwiera, coś nie daje się lubić. Myślę, że wiecie już, o jakim typie mężczyzny opowiem dzisiaj.


Po rozegraniu wątku Hijikaty Yamazaki był dla mnie oczywistym wyborem. Jego wzruszająca i pełna poświęcenia śmierć sprawiła, że po prostu miałam ochotę poznać go bliżej. Właściwie od początku mojej przygody z "Hakuoki" wydawał mi się bardzo ciekawą postacią: w końcu kogo nie zainteresowałby zawsze stojący w cieniu strażnik, który bardziej przypomina ninję niż samuraja? Polubiłam również jego wygląd - na tle reszty wojowników Yamazaki odznacza się bowiem bardzo azjatyckim typem urody. Martwiło mnie to, że w zasadzie nie posiada żadnych fanek. Spotkałam na swojej drodze hordy miłośniczek Kazamy czy Hijikaty, sporo kobiet uwielbiających Haradę czy Heisuke, nawet Sananowi coś się dostało. Nigdy nie rozmawiałam jednak z żadną, która najbardziej lubiłaby Yamazakiego. Zrobiło mi się go trochę żal i postanowiłam osobiście rozwikłać tę tajemnicę.

Yamazaki na dobre pojawia się w naszej opowieści późno, bo dopiero w trzecim rozdziale. Robi to w sposób niemalże niedostrzegalny i nikogo nie powinno to dziwić, bowiem pełni w Shinsengumi rolę Obserwatora. Nie wyróżnia się z tłumu, ponieważ nie może się wyróżniać, nie posiada nawet własnego koloru (w grze każdy z mężczyzn posiada przypisaną sobie barwę, a yukata Yamazakiego jest niebieska, zupełnie jak stroje robocze reszty Shinsengumi). Zawsze stoi z boku, ale nie sprawia wrażenia gruba. Wręcz przeciwnie: jest zawsze grzeczny i uprzejmy, a przy tym bezwarunkowo posłuszny rozkazom. Myliłby się jednak ten, kto sądziłby, że wobec tego jest to postać nudna. Mężczyzna jest bowiem jak Wielki Brat: wie wszystko o wszystkich, a jako syn akupunkturzysty zajmuje się również zdrowiem swoich kolegów. Jest to szczególnie widoczne w momencie, w którym okazuje się, że Okita cierpi na gruźlicę i - jak już wiemy - nie pozwala się sobą zaopiekować ani nawet siebie dotknąć. Yamazaki otrzymuje wtedy od Kondou polecenie sprzątania pokoju młodego charakternika pod jego nieobecność (gdyż czystość otoczenia pomaga załagodzić objawy choroby), w czym oczywiście ochoczo mu pomagamy, dowiadując się przy okazji baaardzo ciekawych rzeczy zarówno o Okicie, jak i o Hijikacie (nie będę jednak zdradzać co, żeby nie odebrać Wam przyjemności z samodzielnego dokonania odkrycia). Zdarza się nam również towarzyszyć Yamazakiemu podczas uzupełniania zapasu medykamentów w Kioto i podczas jednej z takich wypraw zostajemy nawet przez niego zaproszeni na randkę (to znaczy na zjedzenie czegoś, bo na pewno jesteśmy głodne, a w ogóle to Hijikata kazał, ale rumieniec Obserwatora zdradza, o co tak naprawdę chodzi). Jeśli trzeba, mężczyzna zajmuje się również ochranianiem nas podczas naszych własnych misji (między innymi dostarczenia listu Saito z wątku Hijikaty). Jest przy nas zawsze i udowadnia, że gotów jest bronić nas do ostatniej kropli krwi i do ostatniej kropli... Wody Życia. I mogłoby to być wstępem do naprawdę pięknej historii miłosnej, gdyby nie parę popełnionych przez twórców błędów.


Podstawowym minusem nie jest jednak wcale to, że Yamazaki pojawia się późno. Tak samo jest przecież z Kazamą, a mimo to cieszy się on rzeszą oddanych wielbicielek. Problemem jest to, że zanim wątek Yamazakiego zacznie się rozwijać, łapiemy już kilka "serduszek" z resztą bohaterów. Oczywiście zdarza się to również w innych wątkach, ale w tym jest to aż nadto widoczne i sprawia, że możemy odczuć większą sympatię do supportu niż do wchodzącej na scenę gwiazdy. Drugą sprawą jest fakt, że Yamazaki jako postać nie nadaje się do takiego wprowadzenia go w historię. Kazama jest wrednym bucem, który nie bawi się w zabieranie dziewczyny na randkę, tylko od razu wskazuje jej drzwi swojej sypialni. Jest nieziemsko upartym, zaborczym badassem, którego nie interesują uczucia heroiny, bo ona musi być jego i koniec. Yamazaki jako jego dokładne przeciwieństwo potrzebuje czasu. To niedoświadczony, wstydliwy i nieśmiały chłopak o nieskomplikowanej osobowości, a tacy bohaterowie w grach otome potrzebują jednak pewnego wsparcia, żeby móc robić to, do czego zostali przez twórców stworzeni - sprzedawać emocje. Gdyby Yamazaki otrzymał parę mocniejszych i najlepiej nie do końca oczywistych scen, mógłby wejść w tak genialny kontrast, że zdetronizowałby w moich oczach Haradę i Hijikatę razem wziętych. Tymczasem on jest po prostu... nudny. Niby miły, niby fajny, ale nie ma do opowiedzenia żadnej konkretnej historii (a nawet jeśli ma i wyjdzie to na jaw dopiero w drugiej części, to pozostawienie jego wątku w obecnym kształcie jest dla mnie karygodnym błędem). W języku twórców gier nazywa się to złym pacingiem i w momencie, w którym większa dawka emocji w grze się pojawia (końcowa walka z Kazamą), nie wywołuje ona już u gracza pożądanej reakcji. Jeżeli spojrzeć na problem pod takim kątem, wcale nie dziwię się małej popularności Yamazakiego, co w sumie trochę mnie smuci, bo widzę w tej postaci ogromny, ale koszmarnie niewykorzystany potencjał.

I jest to chyba ten moment, w którym po raz pierwszy przyznaję, że w nowej wersji "Hakuoki" nie wszystko bangla tak, jak należy. Z tego, co kojarzę, Yamazaki w pierwotnej wersji nie był postacią, z którą można było wejść w romans (albo nawet w ogóle nie istniał - nie grałam, więc nie wiem; będę wdzięczna za ewentualne wyprowadzenie z błędu), i jego wątek został dopisany przez zupełnie inny zespół. Jak widać, chyba nie do końca się to udało, aczkolwiek  nie zamierzam również wieszać na naszym uroczym Obserwatorze psów. To nadal jest fajna postać z ciekawym wątkiem (który polecam przejść chociażby dlatego, żeby dowiedzieć się nieco o innych bohaterach), to nadal jest "dobry facet". Tylko szkoda, że pozostawia po sobie tak duży niedosyt.


niedziela, 24 grudnia 2017

89. Wesołych Świąt! To już dwa lata!


Musiałam aż dzisiaj sprawdzić, czy dodałam na bloga wpis w poprzednie święta, bo nie mogłam uwierzyć, że to kolejne, które spędzamy we wspólnym gronie. Cieszę się, że jesteście ze mną już tak długo, że lubicie moje recenzje i nieraz wspieracie mnie w trudniejszych chwilach. Bardzo Wam dziękuję!

Z okazji zbliżających się świąt chciałabym życzyć Wam:
 - radosnego czasu spędzonego w gronie najbliższych (nic nie może pobić wspólnego śpiewania kolęd, szczególnie po paru "głębszych");
 - udanego odpoczynku, który nie polega tylko na sprzątaniu i siedzeniu w kuchni;
 - żeby uszka z farszem nie rozwalały się przy gotowaniu;
 - miłości i przyjaźni, ale takiej prawdziwej i na zawsze;
 - sukcesów w szkole, na studiach i w pracy zawodowej;
 - żeby więcej fajnych gier otome otrzymało angielską lokalizację ("Reine des Fleurs", o tobie mówię!);
 - otrzymania wymarzonych prezentów, chociaż to, najpiękniejsze, nie zawsze ma wartość materialną.

Sobie życzę wytrwałości w spełnianiu pewnego marzenia, nad którym pracuję już od sierpnia. Mam nadzieję, że styczeń przyniesie ze sobą dobre wieści.

Jeszcze raz wszystkiego dobrego! Merii Kurosimasu!


sobota, 16 grudnia 2017

88. Jak kocha serce samuraja, czyli Toshizo Hijikata i jego wielki świat małych gestów ("Hakuoki: Kyoto Winds")

Na wstępie chciałabym zaznaczyć, że kupiłam grę "Hakuoki: Kyoto Winds" na Steamie i od tego czasu będę zamieszczać tutaj screeny właśnie z wersji na PC, a nie na PS Vitę. Granie na komputerze jest dla mnie zwyczajnie bardziej wygodne, a w dodatku będę mogła opowiedzieć Wam o tym, jak wygląda wersja PC w Complete Deluxe Set i czym różni się od tej fizycznej.

Mam również dobrą wiadomość dla wszystkich, którzy nie mogli się doczekać na możliwość zakupienia gry w polskiej walucie - opcja pojawiła się już na początku grudnia: http://store.steampowered.com/app/589530/Hakuoki_Kyoto_Winds/ 

Zapraszam również do zajrzenia do mojego ostatniego posta, w którym możecie zakupić gry otome, książki i parę innych drobiazgów w bardzo atrakcyjnej cenie: http://kocham-gry-otome.blogspot.com/2017/12/87-wielka-wyprzedaz-fajnych-rzeczy.html

Żeby już nie przedłużać - dzisiaj przedstawiam Wam prawdziwego rodzynka w samurajskim cieście - samego Toshizo Hijikatę, zwanego również Demonem Shinsengumi.


Przyznam szczerze, że bałam się wątku Hijikaty. Zdołałam już wyrobić sobie jego obraz przy przechodzeniu innych ścieżek i martwiłam się, że rzeczywiste spotkanie z Demonem Shinsengumi ten wizerunek zatrze. Wszyscy, którzy bliżej mnie znają, wiedzą, że mam ogromną słabość do wątków miłosnych opartych na schemacie mistrz-uczennica i chociaż w realnym życiu uważam takie relacje za niezdrowe i nieprofesjonalne, uwielbiam całą gamę uczuć, jakie budzi we mnie oparta na nich fikcja, szczególnie że w przypadku Yukimury i Hijikaty (i właściwie każdego innego kapitana Shinsengumi) jest to historia całkowicie wyjątkowa.

Hijikata jest dowódcą Shinsengumi. To stanowisko jest dużym wyróżnieniem i gwarantuje mu powszechne poważanie, ale jednocześnie niesie ze sobą ogromną odpowiedzialność. Ten milczący i poważny mężczyzna dźwiga na swoich barkach problemy i obowiązki całej organizacji, zajmując się również tak oczywistymi i na pozór trywialnymi sprawami, jak zaopatrzenie i zakwaterowanie. Nic zatem dziwnego, że w innych wątkach spotykamy go jedynie przelotem czy podczas misji. To typ, który nie odzywa się bez potrzeby, ale kiedy już to robi, zyskuje posłuch wszystkich swoich podwładnych. Nie boi się używać mocnego języka, ale też nie nadużywa władzy i nie próbuje nikomu niczego udowadniać. Można odnieść wrażenie, że jedną z niewielu chwil jego słabości jest sam początek historii, kiedy po ujawnieniu naszej płci, przeszukaniu naszych rzeczy i stwierdzeniu, że jednak nie wolno nas zabić, daje się wrobić w uczynienie nas swoją służącą. I przyznam szczerze, że trochę zawiódł mnie fakt, że ten wątek nie został jakoś szczególnie wykorzystany. Oczywiście rozumiem, że wiąże się to z określonym zamysłem odnośnie postaci, ale jednak chętnie byłabym świadkiem paru sytuacji, w których Hijikata prosi Yukimurę o pomoc lub przydziela jej obowiązki. Są to jednak tylko i wyłącznie moje odczucia, które nie wpływają na moją ogólną ocenę wątku, który generalnie jest napisany bardzo dobrze. Chociaż może to odstraszyć graczy, którzy są przyzwyczajeni do szybkiej eskalacji uczuć (tak jak np. w "The Amazing Shinsengumi: Heroes in Love").

Hijikata jest bowiem facetem dla cierpliwych. On wie, jaką pozycję w organizacji zajmuje, jest ciągle zajęty i zwyczajnie nie ma czasu na zastanawianie się, z czym się wiąże posiadanie w siedzibie Shinsengumi młodej dziewczyny. Nie może sobie na to pozwolić, kiedy w powietrzu wisi wojna, w organizacji zdrada, a po okolicy radośnie hasa sobie napalony demon. W dodatku ktoś musi dbać o tych kilkadziesiąt (a z czasem kilkaset) gęb do wyżywienia. Nic zatem dziwnego, że Hijikata ma do nas stosunek zaledwie uprzejmy, wynikający z zajmowanego przez niego stanowiska, a nie osobistej sympatii. Jest gotów zawsze nas wysłuchać i dba o nasze podstawowe potrzeby, ale jego wyraźny dystans sprawia, że jakoś instynktownie nie chcemy mu zawracać głowy bez powodu. Tym bardziej że nie boi się dać nam do zrozumienia, że mu w czymś przeszkadzamy czy kręcimy się po obejściu jak smród po gaciach. Mimo pozornego chłodu ani przez chwilę nie sprawia jednak wrażenia niegodnego zaufania. Wręcz przeciwnie - stawiając wyraźnie granice, buduje poczucie bezpieczeństwa i stałości, i to w całej organizacji, a nie tylko w naszym sercu.


W przeciwieństwie do Okity czy Harady, Hijikata nie jest dobry w słowach. To człowiek przyzwyczajony do wydawania rozkazów, który nie lubi strzępić języka po próżnicy. Mówi, kiedy trzeba, i kiedy trzeba, milczy, a milczy praktycznie przez cały czas. To typ mężczyzny, który ukrywa emocje, ale jednocześnie okazuje je przez czyny. Kiedy zostajemy napadnięte w naszej sypialni przez Furię, pozwala nam spędzić resztę nocy w swoim pokoju, a kiedy burczy nam w brzuchu, dzieli się swoim posiłkiem. Z czasem uchyla nieco kurtynę swojego chłodu i możemy ujrzeć jego wnętrze, które jest przepełnione jedynym w swoim rodzaju ciepłem. Jeśli jednak oczekujecie mężczyzny, który jest w rzeczywistości osobą bardzo emocjonalną i lubiącą rozmawiać o uczuciach, to możecie się srodze zawieść - Hijikacie daleko do Troskliwego Misia, sprawdziłby się co najwyżej jako Troskliwy Grizzly. Bardzo podoba mi się jednak fakt, że nie jest postacią papierową i wsadzoną w sztywne ramy miejscowego badassa - to bohater, który ma do opowiedzenia własną historię, ma wątpliwości, ma swoją garść wad i potrafi zapłakać, kiedy potrzeba. I jeśli mam być z Wami szczera, jest to typ mężczyzny, do którego osobiście mam ogromną słabość. W dzisiejszych czasach zewsząd trąbi się o tym, że mężczyźni mają prawo do łez i okazywania uczuć, ale z drugiej strony nie wymaga się od nich wyrabiania sobie charakteru, siły, jakiegoś poczucia obowiązku i chęci zapewnienia najbliższym poczucia bezpieczeństwa (oczywiście nie zamierzam tutaj wrzucać wszystkich do jednego wora, bo osobiście znam naprawdę wspaniałych facetów - piszę jedynie o pewnej tendencji, którą narzucają nam media i style wychowawcze). Nie sądziłam, że kiedykolwiek jakiś wątek w grze otome skłoni mnie do osobistych wyznań, ale mój ostatni związek polegał dla mnie na noszeniu spodni i podejrzewam, że to właśnie sprawiło, że pomimo braku motylków w brzuchu i miłosnych fajerwerków, tak bardzo spodobała mi się postać Hijikaty. Sto razy bardziej wolę faceta, który w dowód miłości zrobi mi ulubiona herbatę, niż takiego, który będzie mi deklarował wiersze i śpiewał ballady. W przypadku naszego demonicznego samuraja aż do samego końca pierwszej części gry nie mamy zresztą żadnego wyznania ani pocałunku, a mimo to możemy wyraźnie zauważyć zmianę zachowania Hijikaty względem nas. Wiąże się to z momentem, w którym udowadniamy mu, że nasza obecność może przydać się samej organizacji. Mężczyzna przekonuje się, że jesteśmy wdzięczne, odważne i można na nas polegać. Zaczyna nam ufać. Nie traktuje nas już jak dziecko, ale jak żołnierza. Jak jego ucznia.


Wątek Hijikaty to również niezwykle piękna opowieść o drodze samuraja. Samurajem oczywiście nikt tak naprawdę się nie rodził i mężczyzna w rzeczywistości był synem ulicznego sprzedawcy lekarstw (Kusuri-uri, kiedy żeś się syna dorobił?), który przyłączył się do Kondou i wraz z nim poprowadził organizację do rozkwitu. Nie było to łatwe - wieczny brak wystarczającej ilości żywności czy przeciekający dach bardzo obniżają morale, ale dzięki wytrwałości i ciężkiej pracy udało się. Hijikata udowadnia, że samuraj posiadający pana to coś więcej niż wędrowny ronin - to osoba, której słowo wiele znaczy. Jeśli obiecał chronić nas i dbać o nasze bezpieczeństwo, to nie zastanawia się nad tym, czy ma to sens i czy warto poświęcać życie najlepszych wojowników w organizacji tylko po to, by chronić nasze własne. Widać to szczególnie w jego potyczkach z Kazamą. Jak dobrze wiecie, Kazama nie ma na celu nas zabić, a "jedynie" posiąść za żonę, a mimo to zaciekłość, z jaką Hijikata nas przed nim broni, jest wręcz zadziwiająca. Widać to szczególnie w ostatniej walce z pierwszej części gry, w której mężczyzna - widząc, że jako człowiek nie może mierzyć się z potężnym demonem - wypija Wodę Życia, poświęcając dla nas swoje człowieczeństwo. Poświęca zresztą o wiele więcej, bowiem w obronie ukochanego przywódcy ginie nie tylko jego dusza, ale również Yamazaki - jeden z Shinsengumi pełniący rolę szpiega. Przyznam szczerze, że dla mnie również był to cios, bo bardzo polubiłam tego cichego i niemalże niewidzialnego (bo zawsze stojącego w cieniu), ale jednocześnie niesamowicie miłego i oddanego sprawie mężczyznę. Chciało mi się płakać, kiedy jako Yukimura towarzyszyłam mu w jego ostatnich chwilach w czasie podróży do Edo, a potem wzięłam udział w jego pogrzebie. Yamazaki był samurajem i odszedł jak samuraj, a Hijikata jako dobry przywódca towarzyszył mu aż do samego końca.

Im więcej gram w "Hakuoki: Kyoto Winds", tym bardziej uświadamiam sobie, jak tę produkcję kocham. To idealnie wyważona i bogata opowieść, która jest zaprzeczeniem przekonania, że otome to głupiutkie historyjki dla nastolatek. Już nie mogę się doczekać, kiedy powrócę na ulice Kioto.


sobota, 25 listopada 2017

86. Co ja robię wśród tych błaznów, czyli Miki i jego pracownia krawiecka. ("Fashioning Little Miss Lonesome")

To trzecie i ostatnie, ale równie fascynujące spotkanie z naszymi niegrzecznymi i zdecydowanie nieprzyzwoitymi panami z wielkimi ambicjami w świecie mody. Ponieważ w grze istnieją tylko dwa wątki, nie pozostało mi nic innego, jak wybrać uroczego i zdecydowanie bardziej sympatycznego Mikiego.


Miki, w przeciwieństwie do Saito, nie jest Japończykiem. Przeprowadził się do Japonii ze Stanów Zjednoczonych i wszystkim od razu rzuca się w oczy jego jasna czupryna i wysoki wzrost. Uchodzi za bardzo przystojnego i nie narzeka na powodzenie wśród dziewcząt. Poznajemy go zresztą w bardzo niekomfortowej dla niego sytuacji, kiedy odrzuca względy koleżanki, twierdząc, że nienawidzi słodziutkich dziewczyn robiących głupie minki (a w nich akurat można w Japonii przebierać). Nie działa na niego nawet zapewnienie dzierlatki, że zrobi wszystko, byleby ten jedynie zechciał z nią chodzić. Chłopak jest kategoryczny i asertywny, ale jednocześnie spokojny. Po czym dostrzega nas i zmienia swoje zachowanie o sto osiemdziesiąt stopni. Wcale nie dlatego, że jest oburzony naszym wsadzaniem nosa w zdecydowanie nie swoje sprawy. Dlatego, że... jesteśmy obiektem jego westchnień! Uciekamy co sił w nogach, w myślach błagając wszystkich istniejących bogów i pytając ich, za jakie grzechy tak nas pokarał, ale jest to daremne - chłopak dopada nas i wyjawia, że jesteśmy jego chodzącym ideałem, jego miłością, jego muzą... A to jedynie początek problemów.

Oczywiście chwilę zajmuje nam uświadomienie sobie, że czarujący Miki-san to nie kosmita planujący zawładnąć Ziemią, a początkujący projektant mody. Chłopak zaprasza nas do odwiedzenia go po lekcjach i przymierzenia stworzonych przez niego ubrań. Daje nam zapisany na karteczce adres i udaje się w swoją stronę. Po zajęciach dochodzimy do wniosku, że w sumie nie zamierzamy bratać się z kosmitami, po czym wyrzucamy karteczkę, co zostaje dostrzeżone przez Saito. A jako że Saito jest najbliższym (i po prawdzie jedynym) przyjacielem Mikiego, który zamierzam pomóc mu w spełnieniu marzeń, zostajemy zawleczone do domu blondyna niemalże siłą. Tak rozpoczyna się nasza przygoda z ubraniami, liczeniem kalorii, ćwiczeniami, prostym chodem i pracowaniem nad pewnością siebie. Wiele wydarzeń w obu wątkach się powiela, dlatego nie będę dokładnie ich opisywać (zapraszam ciekawych do swoich starszych wpisów), skupiając się głównie na różnicach. A jest o czym wspominać, bo panowie są jak ogień i woda.


Przede wszystkim wątek Mikiego jest dużo cieplejszy od wątku Saito. Mam wrażenie, że w przypadku charakternika jego osobiste życie i związane z nim problemy zostały potraktowane nieco po macoszemu i funkcjonują jedynie jako tło, podczas gdy u Mikiego stanowią integralną część historii. Okazuje się, że za maską wiecznie uśmiechniętego i optymistycznego nastolatka skrywa się dosyć smutna opowieść. Okazuje się, że pasja Mikiego nie spotkała się z aprobatą jego ojca. Nie jest to niczym dziwnym, szczególnie w rodzinach bogatych biznesmenów, w których rodzice mają zwykle dokładnie zaplanowaną przyszłość swoich dzieci. Chłopak postanowił jednak pójść za głosem serca i zrobić wszystko, żeby jego ubrania zawojowały świat. Tutaj należy przyznać, że w realnym świecie Miki nie miałby na to szans, bo szyte przez niego stroje są całkowicie pozbawione smaku, ale jako projektant odzieży do sklepów dla dorosłych byłby jak znalazł. Z początku jego marzenia zresztą średnio nas obchodzą - chcemy po prostu jak najszybciej odbębnić swoje i uciec z tego całego cyrku na kółkach. Im bardziej jednak się z nim zżywamy, tym chętniej jesteśmy w stanie znosić trudy i niewygody bycia modelką, a nawet zaczynamy go dopingować.

Sam Miki jest facetem... dziwnym i to w każdym tego słowa znaczeniu. To osobowość pełna kontrastów i nie jestem pewna, czy aż taki misz-masz jest dobry. Z jednej strony mamy uśmiechniętego i uroczego głuptasa, z drugiej spokojnego i bardzo kategorycznego zazdrośnika. Do tego dodano szczyptę perwersji, bo Miki jest zafiksowany na punkcie seksu, szczególnie w temacie sado-maso. Jeśli jednak ktoś łudziłby się, że oznacza to również ciekawe scenki erotyczne, to będzie zawiedziony. Chłopak w łóżku jest bowiem ostatnią łajzą, który jak z rękawa sypie tekstami typu: "Jeśli chcesz, możesz jeszcze się wycofać" (zupełnie jakby chodziło o misję kolonizacji Marsa, a nie pochędóżkę) i zanim coś zrobi, pyta o pozwolenie - najgorszy typ kochanka ever. Później na szczęście się to zmienia, ale dla mnie to totalny antyseks, być może dlatego, że nie przepadam za blondynami.

Tutaj należy dodać, że przejście wątków obu panów skutkuje odblokowaniem wątku z "trójkącikiem", moim zdaniem najfajniejszego ze wszystkich (szkoda, że jest taki krótki!). Sama gra posiada zresztą wiele różnych zakończeń i każde z nich jest tak samo jajcarskie - spodobało mi się szczególnie to o wydaniu własnej gry komputerowej z zerowym budżetem. "Fashioning Little Miss Lonesome" to bardzo specyficzna komedia z dosyć kontrowersyjnym poczuciem humoru. Chociaż nie znalazłam w niej faceta dla siebie i nie było mi dane doświadczyć większych wzruszeń, uśmiałam się nieraz jak norka. Jeśli jednak same nie jesteście pewne, czy gra podejdzie pod Wasze gusta, możecie spróbować wersji demo. Ja osobiście ani nie polecam, ani nie odradzam - to produkcja na tyle specyficzna, że każdy powinien podjąć decyzję sam.

Demo pobierzecie tutaj: http://mangagamer.org/misslonesome/



sobota, 18 listopada 2017

85. Na szlak moich blizn poprowadź palec, czyli opowieść o Sanosuke Haradzie i demonach przeszłości. ("Hakuoki: Kyoto Winds")

Powracam po kolejnym miesiącu nieobecności, ale nie jestem sama. Towarzyszy mi bowiem wyjątkowy mężczyzna o miodowych oczach. Wysoki, smukły, silny i piękny, ale przepełniony bólem, którego nie jest w stanie z siebie wyciągnąć. Podobnie jak ostrza samurajskiego miecza.


Przyznam szczerze, że o wyborze Harady jako bohatera drugiej ogrywanej przeze mnie ścieżki zadecydowała opinia jednej z innych fanek otome, która stwierdziła, że mężczyzna jest bardzo podobny do Goemona z "Nightshade" (kto tego pana nie zna, niech zerknie tutaj: http://kocham-gry-otome.blogspot.com/2017/07/77-jaki-ten-facet-jest-fajny-czyli.html). Nie jest to opinia, z którą mogę się zgodzić, bowiem dla mnie to mężczyźni o zupełnie różnych charakterach, ale nie zmienia to faktu, że obaj są warci poznania. Poznania i pokochania.

Nasze pierwsze spotkanie z Haradą nie należy do najprzyjemniejszych. Kiedy zostajemy odeskortowane do siedziby Shinsengumi, jest jednym z mężczyzn, którzy pilnują naszego pokoju, uniemożliwiając nam ucieczkę. Zostajemy więc skazane na jego łaskę i niełaskę, wyczekując wyroku, który pozwoli nam żyć albo zakończy się naszą śmiercią - w końcu poprzedniej nocy widziałyśmy wystarczająco wiele, żeby można było nas zgładzić dla dobra całej organizacji. W niczym nie pomaga również fakt, że wszyscy zdają się sądzić, że ze względu na męski ubiór jesteśmy chłopcem. Harada jest jednym z tych, którzy uczą nas, że jako mężczyzna musimy być zawsze gotowe na śmierć i umieć ponosić konsekwencje swoich czynów. Kiedy okazuje się, że w rzeczywistości jesteśmy płci piękniej i w dodatku organizacja nie zamierza posłać nas do piachu, Harada delikatnie usuwa się w cień. Od tej pory widzimy go czasami, kiedy przebywa wraz z miejscową dwójką Drombo (Heisuke i Shinpachim), co sprowadza się do wielu zabawnych sytuacji, hektolitrów sake i wizyt w dzielnicy czerwonych latarnii. Jest dowcipnisiem, typem klasowego błazna i swobodnie podchodzącym do życia lekkoduchem. Nie można jednak w żaden sposób nazwać go niewychowanym chamem, wręcz przeciwnie - kiedy Hijikata czy Souji okazują nam obojętność, Harada jest naprawdę miły. Przypomina trochę zbója, który opuścił dom, żeby plądrować, palić wioski i zabijać, ale został pouczony przez mamę, że dziewczyny trzeba szanować. Jako jedyny zauważa, że źle znosimy ciągłe zamknięcie w pokoju i bycie pod stałą obserwacją (kto by nie znosił) i postanawia zabrać nas nocą na spacer - tylko po to, żeby sprawić nam przyjemność. I chociaż pod pewnymi względami wyróżnia się na tle innych, został mistrzowsko wkomponowany w tło bardziej wyrazistych postaci. Przez większą część historii daje się poznać jako w sumie całkowicie przeciętny, chociaż miły facet, który posiada wyjątkowe zamiłowanie do alkoholu i lubi robić po nim rzeczy, o których najchętniej szybko by zapomniał.



Szybko jednak jest nam dane przekonać się, że gdzieś za tą fasadą normalności (nieco pozornej, jak widać na załączonych powyżej obrazkach) kryją się czyste intencje i oddanie przyjaciołom. Kiedy Heisuke zdradza organizację i przyłącza się do Itou i jego grupy Guardians of Ancient Tomb (chociaż ja zawsze mówię na nich Guardians of Tomb Raider), bardzo mocno to przeżywa i gorąco pragnie sprowadzić wyrostka z powrotem. Podobnie traktuje również swoich podwładnych, wobec których jest wymagającym, ale równocześnie wyrozumiałym nauczycielem. Można odnieść bardzo mocne wrażenie, że ze wszystkich sił troszczy się o tych, którzy są dla niego ważni. Pamiętam, że Souji był dla mnie nieprzewidywalny, a jego zachowanie bardzo ambiwalentne i muszę przyznać, że Harada okazał się miłą odmianą. To facet o dobrym sercu, który pomimo swojego zamiłowania do braku dyscypliny i jednoczesnej miłości do wymykania się na buteleczkę sake do Shimabary, jest osobą naprawdę godną zaufania i opiekuńczą. Kiedy gasną światła, często odwiedza nas, żeby z nami porozmawiać, troszczy się o nas podczas patrolowania ulic Kioto i zawsze staje w naszej obronie, kiedy sprawy przybierają zły obrót i na naszej drodze pojawia się demoniczny Zespół R (Kazama, Shiranui i Amagiri). Jest również świadkiem sytuacji, w której ratujemy z rąk zbuntowanych roninów tajemniczą dziewczynę o imieniu Sen. Dzierlatka jakiś czas później pojawia się w siedzibie Shinsengumi, wyznając, że jest demonem i że mogłaby zabrać nas w bezpieczne miejsce, w którym Kazama nie próbowałby uskuteczniać z nami programu 500+. My jednak decydujemy się pozostać u boku samurajów. Zaledwie kilka dni później Harada powiadamia nas, że Sen zamierza ponownie się z nami zobaczyć, tym razem na mieście. Kiedy siedzimy w karczmie, zajadając się słodkościami i urządzając sobie babskie pogaduchy, dziewczyna wyjawia nam, że zaaranżowanie spotkania było w rzeczywistości jego pomysłem i mężczyzna poprosił ją o to, by spędziła z nami trochę czasu i zabawiła rozmową, ponieważ dostrzegł, że od jakiegoś czasu chodzimy nieco bardziej przybite niż zwykle. Osobiście uważam tę scenę za niezwykle uroczą i ciepłą w swojej prostocie. Już wtedy wiadomo, że mężczyźnie na nas zależy, ale nie okazuje nam tego, kupując nam kwiatki i czekoladki, a będąc z nami w codziennych sytuacjach, wspierając nas i pokazując, że zawsze możemy na niego liczyć.

Wątek miłosny w opowieści Harady przypomina trochę dobrego złodzieja, który zakrada się do posiadłości pod obecność domowników i niemalże na ich oczach wynosi najdroższe sprzęty. Rodzi się w sposób tak naturalny, że ciężko właściwie powiedzieć, w którym momencie stajemy się dla Harady kimś więcej. Jego działania są delikatne i pełne wyczucia, a jego stosunek do nas bardzo dojrzały. Kiedy dochodzi do wyznania, w jego słowach czai się zdecydowanie - on jest pewny tego, że chce uczynić nas paniami swojego serca, wybrał nas już dawno temu i pokazał nam, że nadaje się na to, by być dla nas kimś więcej. Zauważyłam również, że chociaż Harada uchodzi wśród druhów za zbereźnika i naczelnego zboczeńca Shinsengumi, nie sili się wobec nas na dwuznaczność (w przeciwieństwie do Soujiego). Dla niego jesteśmy uroczym podlotkiem, który wyrośnie w przyszłości na wspaniałą kobietę i nie widzi powodu, dla którego miałby wprawiać nas w zakłopotanie już teraz (zresztą ewidentnie widać, że to gość, którego kręcą niewinne i niedoświadczone dziewczyny - sam się do tego przyznaje). I jest mu wszystko jedno, czy jesteśmy człowiekiem, demonem, Furią czy przyjacielem Kubusia Puchatka. Jest mu wszystko jedno, co powiedzą inni. Chce być z nami mimo wszystko. Bezwarunkowo. Na zawsze.


Nie zawsze jednak mężczyzna taki był. Przeszłość Harady nie została wyraźnie nakreślona w pierwszej części gry, ale już teraz wyraźnie widać, że została osnuta ciemnymi chmurami. Blizna na jego brzuchu nie jest bowiem pamiątką po wyjątkowo bohaterskiej walce, a po sseppuku (honorowym samobójstwie, w tym przypadku jako kara po obrażeniu samuraja), do którego popełnienia został zmuszony jako jeszcze chłopiec. Nie było mu jednak dane spotkać się z Kostuchą, co osnuło całą jego rodzinę hańbą. Został wyrzucony, czemu sam specjalnie się nie dziwi, bo był okropnym dzieciakiem nie zważającym na żadne świętości. Błąkał się więc po Japonii, nierzadko wchodząc na drogę występku, aż spotkał Kandou, który przygarnął go i uczynił jednego z Shinsengumi. Teraz, kiedy mężczyzna jest już dorosły, zrozumiał swoje błędy i nie chce nigdy już powracać do tego, co było dawniej. To częściowo tłumaczy jego troszczenie się o innych, czystość intencji wobec kobiet i dbanie o tych, którzy są dla niego ważni. Można odnieść wrażenie, że traktuje samurajów jak rodzinę, którą z własnej głupoty stracił.

Przyznam szczerze, że z początku byłam nastawiona do wątku Harady nieco sceptycznie. Starałam się na siłę znaleźć w nim Goemona, który był rajskim ptakiem "Nightshade", ale gra jak na złość serwowała mi miłego faceta, który nie próbuje mnie przy byle okazji poderwać. Z czasem zrozumiałam, że to po prostu zupełnie inny bohater, i zaczęłam zwyczajnie być ciekawa, do czego mnie on zaprowadzi. Gdybym miała podsumować go jako mężczyznę, widziałabym w nim typowego "miłego gościa" - jednego z grupy tych porządnych, szanujących kobiety i poważnie myślących o przyszłości nieszczęśników, którzy z jakiegoś powodu są traktowani przez płeć piękną jak powietrze. Harada nie jest yandere, nie jest tsundere i nie posiada tak wyrazistego charakteru jak Hijikata, Souji czy nawet reszta trójki Drombo. Jest praktycznie niedostrzegalny, nie wzbudza większych emocji, nie jest bohaterem dram jak Sanan... ale jest. I to jest jego największą zaletą. Jego opowieść prezentuje jedną ze zdecydowanie najbardziej dojrzałych relacji, jakie widziałam w grach otome ever. Mam nadzieję, że w kolejnej części opowie mi o sobie więcej, bo jest jak wygrzebany z popiołu diament.


sobota, 28 października 2017

84. Saito, ty brutalu! ("Fashioning Little Miss Lonesome")

Wstyd się przyznać, że od naszego ostatniego spotkania minął już prawie miesiąc, ale niestety choroba nie wybiera i musiałam przeznaczyć dwa weekendy na to, żeby usilnie nie dać się jesieni i problemom z nogą. Dzisiaj też nie czuję się najlepiej, ale Saito z gry "Fashioning Little Miss Lonesome" od samego rana nie pozwala mi zasnąć, twierdząc, że mam nie wymyślać i ruszyć swoje tłuste dupsko, by Wam o nim napisać. Poznajcie Saito - Naczelnego Buca Gier Otome Ever.


Jak już wiecie (a kto nie wie, niech zerknie do mojego poprzedniego wpisu dotyczącego tej gry), panowie z "Fashioning Little Miss Lonesome" usilnie próbują zrobić z nas modelkę, a my usilnie próbujemy się temu przeciwstawić. I w przypadku Saito słowo "usilnie" nabiera dosłownego znaczenia, ponieważ chłopak nie omieszka posunąć się nawet do przemocy fizycznej, żeby jedynie osiągnąć swój cel. Spotykamy go tuż po felernym spotkaniu z Mikim. Saito zdradza nam, że jest jego przyjacielem i zamierza pomóc mu w spełnieniu marzeń, więc sorry Batory, ale nie powrócimy szybko do domu.

Nietrudno już na początku zauważyć, że to właśnie Saito pełni w naszym "trójkąciku" dominującą rolę. Można nawet odnieść wrażenie, że aż za bardzo bierze sobie do serca konieczność osiągnięcia celu, w ogóle nie patrząc na to, czy się na coś zgadzamy, czy też nie. Mamy być modelką, a więc mamy być szczupłe (choć w sumie już jesteśmy), jeść mało i zdrowo, dużo ćwiczyć i chodzić z gracją nieco bardziej subtelną niż sunący czołg. A ponieważ jesteśmy generalnie leniwą bułą, która najchętniej przespałaby wakacje w łóżku, trzeba zmusić nas do zmian. Kiedy Saito dowiaduje się, że nasze drugie śniadanie składa się ze słodkiej bułki, a kolacja z pizzy, wpada w szał. Postanawia dla nas gotować i kontrolować wszystko, co jemy. Również w treningach nie czeka nas taryfa ulgowa. Przy tym facecie czeka nas codzienne bieganie i dodatkowe ćwiczenia, a także, nieustanne wysłuchiwanie, jak ważne jest, żebyśmy liczyły kalorie i mało jadły. Przyznam szczerze, że za te zachowania miałam ochotę przybić Saito piątkę. Krzesłem. W twarz. Strasznie mnie wkurza, jak ktoś komuś zagląda w talerz i uważam to za skrajnie nieetyczne. Szczególnie kiedy - podobnie jak u Saito - idzie to w parze z wmawianiem komuś, że żre jak świnia i niedługo będzie szerszy niż wyższy. Tutaj dochodzi jeszcze druga kwestia, a więc szkodliwość przekazu. Jak można jednocześnie zmuszać kogoś do dużego wysiłku fizycznego i mówić mu, że ma mało jeść? Przecież to jest szkodliwe dla organizmu i nie sprzyja chudnięciu, wręcz przeciwnie - metabolizm ulega wtedy znacznemu spowolnieniu. Osoba, która dużo ćwiczy, powinna również sporo jeść - zdrowo, ale sporo, żeby zmuszany do większego wysiłku organizm mógł prawidłowo funkcjonować i nie została zaburzona praca narządów wewnętrznych. Współczuję dziewczynom, które chciałyby wziąć sobie do serca rady Saito, a samego Saito wysłałabym na wykład dotyczący zdrowego odżywiania i na przyspieszonym kurs "Jak przestać być chujem".


Myli się jednak ten, kto twierdziłby, że Saito nie posiada żadnych dobrych stron. W gruncie rzeczy jest bowiem troskliwy i wrażliwy, chociaż nie okazuje tego wprost. Jest typem, który nigdy nie powie Ci, że Cię lubi, a mimo to zawsze Ci pomoże i wszystko dla Ciebie załatwi. Bywa również naprawdę miły i dobrze zorganizowany, głównie dzięki konieczności opiekowania się matką (stąd umiejętności kulinarne) i pracy na pół etatu jako host i kierownik w kawiarni z lokajami (takie kawiarnie to miejsca bardzo popularne w Japonii. Charakteryzują się tym, że gościom usługują w nich odgrywający konkretną rolę ludzie przebrani za lokajów). Zresztą załatwia nam tam pracę, pragnąc nieco podnieść naszą pewność siebie i obycie w kontakcie z ludźmi, bo wcześniej nasze umiejętności interpersonalne były na poziomie średnio rozgarniętej ameby. I kiedy okazuje się, że radzimy sobie świetnie, błyskawicznie zjednując sobie resztę pracownic, nie kryje swojego zdziwienia. Zachwytu również.

Mogłoby się wydawać, że w łóżku Saito jest wielbicielem ostrych praktyk BDSM, ale wbrew pozorom jest delikatnym kochankiem. Wie, czego chce i wie, jak po to sięgnąć, ale wykorzystuje do tego swój spryt, a nie przemoc. Uwielbia się droczyć i ma parę głupich zagrywek typu "Kupię ci spodnie, jak zrobisz mi loda", ale widać, że twórcy nie poszli po najcieńszej linii oporu i wszelkie wstawki 18+ są napisane ze smakiem.

Nie ukrywam jednak, że Saito nie przypadł mi do gustu jako postać. Rozumiem samą ideę, wedle której została stworzona i umieszczona w historii o aspirującej modelce, ale nie zmienia to faktu, że uderza w zbyt wiele miejsc, w których jestem wyjątkowo przeczulona. Z jednej strony chłopak pomaga bohaterce walczyć z kompleksami, ale obawiam się, że w realnym życiu jedynie by je pogłębił. Wmawianie komuś, że jest beznadziejny, ponieważ dokonuje nie do końca właściwych wyborów, jest zagraniem poniżej pasa i prędzej sprawi, że ten ktoś całkowicie się załamie niż zmotywuje do zmian. Ja wiem, że to jest komedia i wszystko jest w tej grze mocno przerysowane, ale sądzę, że twórcy podeszli do tematu nieco lekkomyślnie i stworzyli postać, z której można się śmiać (bo Saito zdecydowanie ma swoje momenty), ale nie można jej polubić, a chyba nie o to w grach otome chodzi.

Czy polecam ten wątek? Tak, o ile macie duże poczucie humoru, dystans do siebie i jakieś piętnaście krzeseł pod ręką.


piątek, 6 października 2017

83. Miłość o smaku owsianki z rzodkiewką, czyli opowieść o Soujim Okicie i śladach krwi na podłodze ("Hakuoki: Kyoto Winds")

Być może niektóre z Was są zdziwione, że powracam do "Hakuoki: Kyoto Widns" zamiast pisać o "Fashioning Little Miss Lonesome", ale mam ku temu swoje powody. Przede wszystkim najnowsze "dziecko" studia Idea Factory wymaga o wiele większej ilości poświęconego czasu: gra jest długa, podzielona na dwie części, zawiera rozbudowaną fabułę i aż dwanaście wątków. Bardzo nie chciałabym odczuć w pewnym momencie zmęczenia materiału, dlatego postanowiłam przeplatać opowieść o samurajach wrażeniami z ogrywania innych produkcji.

Z góry zaznaczam również, że wpisy dotyczące poszczególnych wątków będą krótsze, bo siłą rzeczy mogą dotyczyć jedynie pierwszej połowy gry. Może również zdarzyć się tak, że po zapoznaniu się z całością moja ocena danego wątku ulegnie zmianie.

Żeby już jednak nie przedłużać, chciałabym zaprosić Was na spotkanie z pierwszym Shinsengumi, który będzie miał przyjemność  bliżej Was poznać -  Soujim Okitą, jedynie na pozór wkraczającym na piedestał z wyjątkową dozą nonszalancji.


Przyznam szczerze, że kiedy zaczynałam ogrywać "Hakuoki: Kyoto Winds", miałam naprawdę duże problemy z wyborem swojego pierwszego mężczyzny. Ostatecznieo wyborze Soujiego zadecydował drzemiący w nim kontrast objawiający się połączeniem widocznego na pierwszy rzut oka paskudnego charakteru z... delikatnym, ujmującym i przepięknym wręcz głosem. Nie było więc bata - pan Okita musiał pójść na pierwszy ogień.

Souji Okita to młody mężczyzna, właściwie jedną nogą stojący jeszcze w okresie bycia szczeniackim wyrostkiem. Jest mocny w gębie i niemalże zblazowany, ale jednocześnie bardzo oddany sprawie. Od razu widać, że został przyjęty do Shinsengumi ze względu na swoją fantastyczną wręcz skuteczność w boju. Można odnieść wrażenie, że gotów jest traktować niepoważnie wiele rzeczy, ale w obliczu służby staje się wierny jak pies. To właśnie on jest w grupie samurajów, którzy odnajdują nas w Kioto po katastrofalnym w skutkach spotkaniu z Furiami. I to on szybko daje nam do zrozumienia, że jeśli nie będziemy grzeczne i bezwarunkowo posłuszne, pożegnamy się ze swoim niezbyt długim dotychczasowym życiem. I z całą pewnością można stwierdzić, że w jego przypadku nie jest to jedynie czcze gadanie, ponieważ nie będzie wahał się przed wykonaniem na nas wyroku śmierci.

Wątek Soujiego rozwija się bardzo powoli. Mężczyzna nie zwraca na nas najmniejszej uwagi - chyba że musi. Ciężko nazwać jego podejście otwartą niechęcią, raczej nie jest po prostu zainteresowany nawiązywaniem bliższej znajomości. Jest umiarkowanie uprzejmy i opiekuje się nami, jeśli to właśnie z nim udajemy się na patrol, ale poza tym nie poszukuje z nami żadnego kontaktu. Ma mocno specyficzne poczucie humoru, lubi mówić innym to, czego nie chcą usłyszeć, i generalnie jest typem niegrzecznego chłopca, który świadomie przekracza granice i świetnie się przy tym bawi (swoją drogą wydaje mi się, że wiem już, na kim wzorowało się Beemov, tworząc postać Kastiela ze "Słodkiego Flirtu", tylko Souji ma odzywki na trochę wyższym poziomie niż "Chyba ty").

Jednak nawet pod tą skorupą twardziela kryje się wrażliwe serce nieprzytulonego chłopca. Osobisty dramat Soujiego nie jest historią pełną walki na miecze, a walki o każdy kolejny oddech.  Po jednej z misji mężczyzna zaczyna podupadać na zdrowiu. Z początku wszyscy sądzą, że to zwyczajne przeziębienie, więc Souji otrzymuje po prostu polecenie odpoczynku i zadbania o siebie. Kiedy jednak objawy nie przechodzą, Shinsengumi zaczynają się o niego martwić. Souji zostaje przebadany przez lekarza i przypadkowo jest nam dane posłuchać ich rozmowę. Medyk nie zamierza okłamywać Soujiego i zdradza mu, że cierpi na gruźlicę - na ówczesne czasy chorobę śmiertelną. Nasz charakternik zdaje się na pozór kompletnie tym nie przejmować, a nawet podchodzić do sprawy własnej śmierci z typową dla siebie lekkością ducha.

Jeżeli jednak sądzicie, że w tej właśnie chwili samuraj z rogatą duszą staje się potulnym króliczkiem, który oddaje się rozpaczy i daje się pielęgnować jak dziecko, to jesteście w błędzie. Souji odbiera swoją chorobę jako swoją osobistą klęskę. Sądzi, że zawiódł i jeśli nie jest w stanie dzierżyć miecza, to nie może mógł zwać się samurajem. Dominuje w nim lęk przed odrzuceniem. Boi się, że inni również zaczną postrzegać go jako bezużytecznego. Przez długi czas bagatelizuje sprawę własnego zdrowia, starając się za wszelką cenę do czegoś przydawać, ale sprawy przybierają w końcu coraz bardziej dramatyczny obrót i frustracja zamienia się w agresję. Souji nie daje zadbać o siebie ani nawet siebie dotknąć. Rozpacz pożera jego serce tak samo jak choroba trawi ciało. Swoją drogą będąc świadkiem tych scen, cały czas miałam przed sobą Chihiro i Haku z mojego ulubionego anime "Spirited Away":


Gruźlica to straszna choroba doprowadzająca do całkowitego zniszczenia płuc. Objawia się zmęczeniem, bladością, chudnięciem i krwiopluciem. I to właśnie ślady krwi przez dłuższy czas znaczą ślad Soujiego. Można powiedzieć, że choroba wystawia na światło dzienne wszelkie wady jego charakteru. Mężczyzna jest zlepkiem kontrastów: egocentryzmu i pokory wobec własnych zdolności, niechęci i jednoczesnego troszczenia się o innych, a także potrzeby bycia przytulanym przy jednoczesnych próbach odepchnięcia od siebie całego świata. Jednak nawet jego wewnętrzne obrzydlistwo nie zniechęca protagonistki do troszczenia się o niego. Chizuru pilnuje, żeby mężczyzna wziął leki, pociesza go i opiekuje się nim, kiedy jest to potrzebne. Zdaje się dostrzegać w nim coś więcej niż inni, co sprawia, że powoli rodzi się w niej głębsze uczucie. I nie zmienia się ono, nawet kiedy Souji wyraźnie daje dziewczynie do zrozumienia, że jest mu wszystko jedno, co się z nią stanie. W normalnym życiu pewnie skrytykowałabym taką postawę, bo zazwyczaj objawia się ona ślepym zapatrzeniem w drugą osobę, ale tutaj mamy do czynienia ze świadomą decyzją kryjącą się pod płaszczem sympatii i współczucia. Pewien przełom nadchodzi, kiedy Souji zaczyna odmawiać jedzenia. Chizuru nie zamierza go stracić i za wszelką cenę próbuje namówić go do spożycia czegokolwiek, nie bacząc na to, że mężczyzna najchętniej by ją pogryzł, gdyby mógł. W końcu proponuje, że przyrządzi dla niego jego ulubioną potrawę. Souji z początku boczy się jak dziecko, które na złość babci chce sobie odmrozić uszy, ale w końcu zgadza się, prosząc o owsiankę z rzodkiewką, a potem w dodatku dając się Chizuru karmić. Była to scena pełna takiego uroku i miłości, że... owsianka z rzodkiewką na stałe zagościła w moim menu.

Pod względem uczuciowym Souji to mężczyzna małych czynów, za którymi kryje się wielki przekaz. Zależy mu na Chizuru, chociaż sam aż do końca pierwszej części gry nie zdaje sobie z tego sprawy. Przemawia za tym chociażby fakt, że kiedy dochodzi do pierwszego starcia z Kazamą, broni dziewczynę własnym ciałem, jedynie na pozór tłumacząc to sobie poczuciem obowiązku. Z drugiej strony otrzymujemy garść spojrzeń, uśmiechów i teasing - można przetłumaczyć to słowo jako "droczenie się", ale moim zdaniem oznacza to coś więcej, szczególnie jeśli ma seksualny podtekst. A tutaj jest go dużo. Souji po prostu uwielbia patrzeć, jak ludzie cierpią wskutek jest dwuznacznych żartów, szczególnie jeśli maja postać młodziutkiej, niewinnej dziewczyny. Kiedy przez przypadek w trakcie zamieszania Chizuru traci równowagę i się na niego przewraca, otrzymuje komentarz: "Nie wiedziałem, ze to lubisz. Podoba ci się?". A to tylko kropla w morzu wielu przykładów.

Jednak ta historia nie posiada szczęśliwego zakończenia. Nadchodzi dzień, w którym Souji staje przed trudnym wyborem: może albo umrzeć, albo wypić Wodę Życia i zaryzykować możliwość przetrwania poprzez stanie się Furią. Jest to jak podpisanie kontraktu z diabłem i wydanie wiecznego potępienia dla swojej duszy, ale Souji z sobie tylko znanych powodów decyduje się wejść na tę drogę. Zakończenie tej historii poznamy w 2018 roku.

Podsumowując: Panie i Panowie, Chłopcy i Dziewczęta, grajcie w "Hakuoki: Kyoto Winds", bo to absolutny majstersztyk gier otome. Już nie mogę się doczekać, aż poznam bliżej kolejnego Shinsengumi.


*** 
Na koniec mała galeria i dwa ogłoszenia:
1. Ponieważ w ostatnim wpisie nie wylosowałam z komentarzy żadnej osoby, która dostanie grę, chciałabym z przyjemnością powiadomić, że wszyscy, którzy skomentowali poprzedni wpis o "Hakuoki: Kyoto Winds", dostają ode mnie grę "Forgotten, Not Lost". Anonimowy, Cef, Ichi i Jestem Pandą - proszę Was o kontakt na adres kocham.gry.otome@gmail.com.

2. Na fanpage'u "Gry Otome" (https://www.facebook.com/gryotome/) pojawi się konkurs, w którym będzie można wygrać grę "Amnesia: Memories" - pod warunkiem, że uda się dobić do 50 polubień. Wszystko w Waszych rękach!







środa, 27 września 2017

82. Pierwsza gra otome 18+ na moim blogu, czyli pierwsze wrażenia z "Fashioning Little Miss Lonesome"

Jak wiecie, nie jestem typem osoby, która lubi gry dla dorosłych. Zwykle są miałkie, płytkie, źle napisane i bardziej przypominają interaktywny film pornograficzny niż pełnoprawną grę. Parę osób pytało do mnie z zapytaniem, czy na moim blogu pojawi się tego typu content, ale zawsze twardo upierałam się przy tym, że nie zamierzam go wprowadzać. Aż do premiery "Fashion Little Miss Lonesome", na którą czekało sporo znanych mi miłośniczek otome. Wiedziałam, że to produkcja przeznaczona dla dorosłych, ale byłam pewna, że skoro wylądowała na Steamie, to okaże się jedynie historią z pieprzykiem... o ja naiwna.


W grze wcielamy się w dosyć nieprzeciętną uczennicę renomowanego liceum. Zapytacie: dlaczego nieprzeciętną? czyżby posiadała jakieś wyjątkowe moce? była olśniewająco piękna czy mądra? Nic z tych rzeczy. Naszą protagonistkę wyróżnia... wysoki wzrost (ponad 170 cm w Japonii to nie przelewki!) i niezbyt atrakcyjna twarz, na której ciągle gości znudzony czy naburmuszony grymas. W dodatku jest leniwą introwertyczką, która nie ma przyjaciół i wcale nie zamierza ich mieć. Nie ma też żadnej szczególnej pasji czy marzeń - jest po prostu do bólu nudna i nieciekawa. Często w życiu jest tak, że jak pragniemy jedynie świętego spokoju, to los usilnie próbuje nam go zakłócić i nie inaczej jest w przypadku naszej heroiny. Pewnego dnia podczas lunchu jest przypadkowym świadkiem sceny, w której przystojny blondyn (w dodatku wysoki Amerykanin!) daje kosza pewnej uroczej dziewczynie. Niedoszła parka wkręca się w dyskusję i dopiero po jakimś czasie dostrzega obecność osoby trzeciej. Heroina zamierza po cichu się wycofać, ale wtedy właśnie jej świat zostaje wywrócony do góry nogami - blondas (zwany Mikim) wykrzykuje, że biedaczka jest jego muzą i postanawia za wszelką cenę ją przytulić. W końcu (należy dodać, że po długiej ucieczce przed długimi ramionami amanta) mu się to udaje i nie wiadomo, do czego by doszło, gdyby tej romantycznej sceny nie przerwał Saito. Saito, który jest trochę odpowiednikiem Kastiela ze "Słodkiego Flirtu", tylko takim sto razy bardziej chamskim i bucowatym. Mimo to rzuca nam się na ratunek i odciąga od nas zachwyconego naszym wzrostem gaijina, jednocześnie tłumacząc, że Miki wcale nie jest gwałcicielem i istotą z obcej planety, a projektantem-amatorem, który przeprowadził się do Japonii w poszukiwaniu inspiracji do tworzenia ubrań. I kiedy już mamy ochotę odetchnąć z ulgą, dowiadujemy się, że jesteśmy jego muzą i mamy niewyobrażalnego wręcz pecha, ponieważ uparty Michael Kors w wersji No Name zamierza uczynić z nas swoją modelkę.

Dalsza fabuła dotyczy głównie naszych prób opierania się ambitnym planom Mikiego. Nie jest to łatwe - nie tylko dlatego, że nie jesteśmy przyzwyczajone, by czegokolwiek od siebie wymagać, ale również dlatego, że cierpimy na wiele kompleksów. W niczym nie pomaga również fakt, że kiedy koleżanki z klasy nagle zaczynają dostrzegać nas w towarzystwie dwóch niesamowicie przystojnych chłopców, postanawiają dawać upust swojej zazdrości. Cała opowieść skupia się więc na tym, żebyśmy w końcu uwierzyły w siebie, przy okazji poznając tajniki świata mody i z wzajemnością zakochując się w jednym z naszych przystojniaków.


Przyznam szczerze, że na początku rozgrywki najczęściej przelatującą przez moją głowę myślą było: "To jest słabe. To nie jest śmieszne. W co ja w ogóle gram?", ale z czasem było lepiej - na tyle, że nie przypominam sobie, bym przy innej grze otome tak głośno się śmiała. Teksty w "Fashioning Little Miss Lonesome" to absolutne mistrzostwo świata. Jest to w znacznej mierze zasługa świetnego tłumaczenia na język angielski, a z własnego doświadczenia wiem, jakie to jest ciężkie i jak wielkiego wymaga wyczucia. Ta gra jest dobrą komedią, ale żeby móc ją docenić, trzeba mieć nieco szalone i absurdalne poczucie humoru, a także duży dystans do poruszanych w produkcji treści. Z jednej strony to połączenie miodu z pieprzem jest bowiem mocno charakterne, a z drugiej mam wrażenie, że twórcy nie do końca przemyśleli, jakie przekazują między wierszami wartości. Nie jest zaskakującym, że wiele kobiet cierpi na kompleksy z powodu wyglądu (głównie wagi), a nazywanie - szczupłej przecież! - bohaterki gry tłustą świnią i twierdzenie, że obowiązkiem każdej kobiety jest bycie piękną i liczenie kalorii, jest jednak ciosem nieco poniżej pasa (to zresztą główny powód, dla którego nie polubiłam nigdy Shina z "Amnesii"). Myślę, że wiele miłośniczek otome lubi w tych grach właśnie to, że może się przeżyć w nich nieco wyidealizowaną przygodę miłosną, w której dziewczyna może poczuć, że jest akceptowana taka, jaka jest, i kochana absolutnie bezwarunkowo. W "Fashioning Little Miss Lonesome" tego nie ma, więc raczej nie polegałabym tego tytułu dziewczynom które zmagają się z kompleksami i niską samooceną.

Tutaj zapewne część z Was zapyta: ok, ale co z tym contentem dla dorosłych? Cóż, ten content jest i muszę przyznać, że oznaczenie 18+ nie jest tutaj nadane na wyrost. Wersja na Steama jest wprawdzie pozbawiona ostrzejszych "scenek", ale na stronie wydawcy można bezpłatnie pobrać specjalny patch, który pokazuje co nieco (a nawet więcej). Należy dodać, że erotyka w grze jest dosyć przyjemna i widać, że sceny seksu projektowała osoba posiadająca odpowiednie wyczucie w temacie, więc tutaj nie mam się do czego przyczepić. Nie zmienia to jednak faktu, że całość jest przeznaczona dla dojrzałego odbiorcy - być może poświęcę nawet temu tematowi osobny wpis.


Ostatnią kwestią, którą chciałabym poruszyć, jest oprawa audiowizualna. Przyznam szczerze, że gra nie trafiła w moje gusta pod żadnym z tych względów: ilustracje trzymają mocno nierówny poziom, projekt postaci jest taki sobie (szczególnie mimika twarzy), bohaterowie nie poruszają podczas mówienia ustami (a za tę cenę raczej bym tego oczekiwała) i generalnie całość prezentuje się mocno przeciętnie. Ogromnym plusem jest bardzo profesjonalny voice acting (chociaż głos heroiny był dla mnie tak denerwujący, że musiałam go wyłączyć) - tym bardziej profesjonalny, że przecież aktorzy musieli odegrać również sceny seksu (za co podziwiam, bo ja na ich miejscu dostałabym tak potężnego kociokwiku, że nie byłabym w stanie się opanować). Muzyka jest, ale w ogóle nie wpada w ucho, w dodatku mam wrażenie, że w jakiejś grze już ją słyszałam.

Podsumowując, "Fashioning Little Miss Lonesome" jest grą ciekawą, ale zdecydowanie nie dla wszystkich. W kolejnych wpisach postaram się przybliżyć Wam postacie obu naszych uroczych panów. Mam nadzieję, że pomoże Wam to w podjęciu decyzji o zakupie tego tytułu.


***
W tym miejscu chciałabym serdecznie podziękować ekipie MangaGamer za ofiarowanie egzemplarza gry do recenzji.

Jeśli same jesteście pewne, że już teraz zamierzacie nawiązać bliższą znajomość z Mikim i Saito, możecie zakupić "Fashioning Little Miss Lonesome" na oficjalnej stronie wydawcy lub pobrać bezpłatne demo:

http://mangagamer.org/misslonesome/



sobota, 16 września 2017

81. Powrót Shinsengumi, czyli garść pierwszych wrażeń z "Hakuoki: Kyoto Winds"

Jak wiecie, próbowałam już kiedyś wgłębić się w świat samurajów i poznać sekrety tajemniczej jednostki Shinsengumi w grze "The Amazing Shinsengumi: Heroes in Love", ale tytuł ten nieszczęśliwie okazał się być najgorszą grą otome, z jaką kiedykolwiek miałam styczność (jeśli ktoś jest ciekawy, może przeczytać o moich wrażeniach tutaj - http://tnij.at/amazingshinsengumi).

Jednak "Hakuoki: Kyoto Winds" to zupełnie inna historia o zupełnie innych ludziach. Wiem, że pora jest już późna, ale po prostu nie mogę Wam o niej nie opowiedzieć.


W grze wcielamy się w postać młodziutkiej Chizuru (oczywiście możemy zmienić jej imię) - całkowicie przeciętnej dziewczyny i córki miejscowego medyka, która wyrusza na poszukiwania swojego zaginionego ojca. Ponieważ ten pozostawił jej wskazówkę, by w razie problemów odszukała w Kioto jego znajomego, doktora Matsumoto, właśnie tam kierujemy swoje pierwsze kroki. Na miejscu okazuje się jednak, że wspomniany wyżej doktor wyjechał w ważnej sprawie i pozostaje nam czekać na jego powrót. Włóczymy się po mieście, nawet nie zauważając, kiedy zastaje nas wieczór. Nie od dzisiaj wiadomo, że kiedy budzi się noc, budzą się również demony wokół. W pewnym momencie zaczepia nas ronin (samuraj pozbawiony pana, któremu mógłby służyć), który najwidoczniej nie umie w podryw i od razu przymierza się do odebrania nam cnoty, zwołując przy tym swoich kumpli. Udaje nam się uciec i ukryć, przez co jesteśmy świadkami okrutnej i zdecydowanie nieprzeznaczonej dla naszych oczu sceny. Błędni samurajowie padają bowiem ofiarą tajemniczych białowłosych wojowników, kiedyś będących zapewne ludźmi, ale obecnie przypominających raczej żądne krwi bestie. Bestie, które zostają szybko spacyfikowane przez kolejną grupę ubranych w błękitne płaszcze mężczyzn. Jeśli jednak sądzicie, że w tym momencie następuje klasycznej rzucanie się w podzięce na szyję i skromne powtarzanie: "Nie ma za co", to jesteście w błędzie. Tutaj zaczynają się prawdziwe kłopoty.

Mężczyźni dochodzą do wniosku, że widziałyśmy zbyt wiele, ale nie powinni zabijać nas pośrodku ulicy. Zabierają nas zatem do swojej siedziby, żeby zadecydować, co z nami zrobić. Co ciekawe, nawet nie podejrzewają, że tak naprawdę jesteśmy dziewczyną, ponieważ myli ich nasz chłopięcy ubiór. Kiedy szczerze opowiadamy im o swoim celu podróży do Kioto, okazuje się, że imię naszego ojca jest im doskonale znane i gdy odkrywają, że jesteśmy jego córką, pozwalają nam ze sobą zamieszkać i oferują pomoc w odnalezieniu rodziciela, ale w zamian musimy milczeć, nie wchodzić im w drogę i wykazywać bezwarunkowe posłuszeństwo. W tej sposób poznajemy mrukliwego Hijikatę, cichego Saito, Okitę z niewyparzoną gębą, dziwacznego Sanana i miejscową bandę Drombo, czyli Shinpachiego, Heisuke i Haradę. No i oczywiście jedynego normalnego w tym zbiorowisku błaznów, czyli szefa wszystkich szefów Kondou.


Szybko okazuje się, że życie pośród Shinsengumi nie jest usłane różami. Sama organizacja nie jest bowiem zbiorem rycerzy na białych rumakach, a bezwzględnych wojowników wykonujących rozkazy szogunatu. Patrolują ulice, dając do wiwatu niepotrafiącym się zachować roninom, tropią szpiegów, pełnią rolę zabójców i posiadają łatkę budzących powszechny strach i pogardę wykidajłów. Mogłoby się wydawać, że przebywanie w chałupie pełnej przystojnych badassów to marzenie każdej kobiety, ale szybko okazuje się, że panowie traktują nas jak dziecko i nie wykazują zbytniej chęci przebywania z nami, najwidoczniej uważając, że naszym obowiązkiem jest im sprzątać, gotować i skarpety prać. Na cień sympatii możemy liczyć jedynie ze strony bandy Drombo i Kondou, ale generalnie panowie szybko dają nam do zrozumienia, gdzie jest nasze miejsce. Delikatna zmiana nadchodzi, kiedy zaczynają zabierać nas na patrole, żebyśmy mogły odnaleźć wskazówki odnośnie zaginięcia ojca, ale nawet wtedy czuć od nich sporą dozę dystansu, a nawet niechęci do niańczenia nas (Okita bez pardonu powiadamia nas, że jak wejdziemy mu w drogę, to nas zwyczajnie zabije).

Siła rzeczy jest jednak nieubłagana i im dłużej z Shinsengumi jesteśmy, tym więcej wiemy nie tylko o nich, ale również o sytuacji politycznej ówczesnej Japonii. Kiedy pewnej nocy okazuje się, że Shinsengumi nie dysponuje dostateczną siłą, by zaatakować wroga, otrzymujemy rolę posłańca i zostajemy przyłączone do oddziału. Kiedy mężczyźni dokonują ataku na miejscową gospodę, mamy okazję spotkać nasze fatum, które uświadamia nam, że nie jesteśmy wcale tak zwyczajne, jak się nam wydaje. Potwierdzeniem jego słów jest późniejsze wyznanie dziewczyny, którą ratujemy przed napastowaniem roninów, ale nie będę więcej zdradzać, żeby nie psuć Wam przyjemności z rozgrywki.


Z czasem sytuacja zaczyna robić się coraz bardziej napięta. Jeden z Shinsengumi, który właściwie od początku historii cierpiał na problemy z ramieniem (uniemożliwiające mu posługiwanie się mieczem) postanawia postawić wszystko na jedną kartę i wypić Wodę Życia, która wbrew pozorom nie jest półlitrówką Sobieskiego, a potężną substancją alchemiczną, którą wytworzył dla Shinsengumi nasz ojciec. Każdemu, kto ją wypije, ofiarowuje ona ponadprzeciętną siłę, samoistne leczenie ran i przewagę w walce, o której przeciętny Koji mógłby jedynie pomarzyć. Jednak wypicie Wody Życia to zaprzedanie duszy diabłu, a jak wiadomo, diabeł z czasem upomina się o swoje. W tym przypadku odbiera człowieczeństwo, przemieniając w żądną krwi bestię. Substancja ta została wynaleziona jako forma kary dla samurajów, którzy dopuścili się złamania kodeksu Shinsengumi. Zazwyczaj splamiony honorem samuraj popełniał rytualne samobójstwo (seppuku), natomiast po wypiciu Wody Życia mógł nie tylko jeszcze trochę pożyć, ale również na coś się przydać, po czym zginąć z rąk kamratów. Nasz polega postanowił użyć mikstury, żeby wyleczyć swoje ramię i przestać czuć się bezużytecznym. Zabieg udaje mu się przeżyć, ale wstępuje dzięki temu na drogę Furii, z czasem zaczynając przejawiać coraz większe pragnienie krwi. Kiedy sytuacja zaczyna wymykać się spod kontroli, jest już za późno.

W środku tego rozgardiaszu stoimy natomiast my. I tylko od nas, graczy, zależy, czy uda nam się to przeżyć, czy też nasze serce pożre demon.


Przyznam szczerze, że podchodziłam do tej gry trochę z obowiązku, sądząc, że okaże się równie "czwórkowa" jak popularna "Amnesia". Tymczasem okazało się, że "Hakuoki" wciągnęło mnie jak dobra książka. Zapewne pamiętacie, jak bardzo chwaliłam sobie "Nightshade" - w mojej opinii najnowsze dziecko Idea Factory stoi o kilka oczek wyżej, jeśli chodzi o klimat i umiejętność budowania historii. Zawiodą się ci, którzy oczekują lekkiej komedii - to ciężka, mroczna i miejscami przerażająca opowieść pełna krwi, która nie boi się poruszać ważnych społecznie tematów. Oczywiście znajdziemy tutaj również momenty humorystyczne (i to wyjątkowo udane), ale nie zmienia to faktu, że całość robi zdecydowanie poważne wrażenie. Czuć w tej grze tajemnicę i przez cały czas towarzyszy nam niepokojąca myśl, że nic nie jest takie, jakim się wydaje.


Jednak tym, co najbardziej mnie w "Hakuoki" urzekło, jest konstrukcja postaci. Nasza protagonistka da się lubić - jest nieśmiałą, cichą i skromną dziewczyną, ale jeśli trzeba, potrafi walczyć o swoje i wykazać się ogromną determinacją. Postacie męskie to natomiast prawdziwy majstersztyk. Zazwyczaj jak gram w otome, odczuwam prawdziwą sympatię do jednego, może góra dwóch panów - reszta albo mnie irytuje, albo jest dla mnie całkowicie nijaka lub napakowana wszystkimi możliwymi schematami. W "Hakuoki" są oni skonstruowani po mistrzowsku: mają odmienne charaktery, ale ich zachowanie jest przedstawione w bardzo naturalny sposób. To nie są grzeczni chłopcy, rycerze szukający sobie żon ani napalone samce, które myślą tylko o jednym. Każdy z nich posiada własną opowieść, własne motywy i przekonania, własne wady i zalety. Każdy jest jak skrzynia ze skarbem, którą chce się odnaleźć, wykopać i spojrzeć w jej środek. Uwielbiam dystans Hijikaty połączony z gburowatością i pewną dozą opiekuńczości, miejscami przerażającą dziwność Sanana, prostotę i poczucie humoru Shinpachiego czy Kazamę, który posiada subtelność na poziomie łopaty zatkniętej w kupie gnoju. Jedynym bohaterem, który póki co nie przypadł mi do gustu, jest Heisuke, ale to głównie dlatego, że nie przepadam za młodymi szczypiorkami. Reszta jak najbardziej zasługuje na uwagę i nie mogę wyjść z podziwu, że twórcom udało się stworzyć aż dwanaście postaci, z którymi możemy wejść w bliską relację. Czapki z głów!

Kolejną wartą zaznaczenia informacją jest fakt, że wydarzenia opisane w grze miały miejsce w rzeczywistości (oczywiście z wyłączeniem elementu nadprzyrodzonego). Kiedy na ekranie pojawia się jakieś historyczne zagadnienie, otrzymujemy odnośnik do specjalnej encyklopedii, która pozwala nam poznać je bliżej i usystematyzować wiedzę.


Mamy beczkę miodu, więc czas również na łyżkę dziegciu. Po przeczytaniu recenzji z pewnością wielu z Was będzie chciało tę grę kupić, do czego oczywiście w pełni zachęcam, ale musicie mieć świadomość, że cała opowieść została podzielona na dwie części i jej zakończenie poznacie dopiero w 2018 roku, kiedy wyjdzie kolejna. Oczywiście będę Wam prezentować poszczególne wątki już teraz - po prostu uczulam, że będziecie musieli uzbroić się w cierpliwość.

Gra z poprzedniej recenzji, "Forgotten, Not Lost", wędruje natomiast w łapki... Paradox! Oczywiście dalej kontynuujemy naszą zabawę (każda osoba, która skomentuje ten wpis, weźmie udział w losowaniu recenzowanej przeze mnie wcześniej gry visual novel), a samą Paradox proszę o kontakt na adres mailowy: kocham.gry.otome@gmail.com.


***
Grę możecie zakupić w wersji PC na Steamie:
http://store.steampowered.com/app/589530/Hakuoki_Kyoto_Winds/

Bądź też w wersji na PS Vitę w Iffy's European Online Store i właśnie temu sklepowi chciałabym podziękować za ofiarowanie gry do recenzji:
https://store.iffyseurope.com/collections/all-products/products/hakuoki-kyoto-winds-standard-edition


sobota, 2 września 2017

80. Miłość aż po grób ("Forgotten, Not Lost") + GIVEAWAY!

Są takie dni, kiedy mam ochotę na coś krótkiego, co można sobie spokojnie ograć w jeden wieczór. Nachodzi mnie to szczególnie po zakończeniu dłuższej serii, kiedy jestem zmęczona potężną dawką emocji, jaką funduje mi rozbudowany tytuł. Nie inaczej było przedwczoraj, kiedy sięgnęłam po praktycznie nieznaną nikomu kinetic novelkę "Forgotten, Not Lost".


Jakiś czas temu razem z kumpelą ubolewałyśmy nad tym, że w grach, filmach i powieściach zazwyczaj przedstawia się miłość łączącą jedynie młode osoby, zupełnie jakby to uczucie było zarezerwowane jedynie dla ludzi mających "naście" i "dzieścia" lat. Praktycznie nikt nie podejmuje się ukazania miłości ludzi między ludźmi w średnim (a za taką grę oddałabym naprawdę wiele) czy starczym wieku, zupełnie jakby to był jakiś temat tabu, który można co najwyżej zamiatać pod dywan. Żyjemy w świecie, w którym panuje kult młodości i nic dziwnego, że osoby o większej wrażliwości mają ochotę sięgnąć po coś innego, zobaczyć historie życia opowiedziane z różnych stron. Na szczęście są deweloperzy, którzy myślą podobnie. Dobrym przykładem jest ekipa Afterthought, twórcy "Forgotten, Not Lost".

W grze wcielamy się w żyjącego w niewielkim miasteczku mężczyznę, który ma już za sobą znaczną większość swojego życia i spędza ostatnie lata u boku ukochanej żony Madalaine. I chociaż coraz gorzej u niego z pamięcią i koordynacją ruchów, z uśmiechem snuje wspomnienia pełne dobrych i złych chwil. Czuje się spełniony, chociaż nie był wcale rozpieszczany przez los, który odebrał mu kilkuletnią zaledwie córkę, zmarłą w czasie epidemii. Pewnego dnia Madalaine wychodzi na targ. Nie mija wiele czasu, a pod drzwiami domu naszego bohatera pojawia się dwóch uroczych gości: młoda kobieta i jej córka. Kiedy wieczorem okazuje się, że Madalaine nie wróciła, towarzyszą mu w poszukiwaniach, które przybierają nieoczekiwany obrót.

"Forgotten, Not Lost" to krótka (przejście jej zajmuje około 1,5 godziny) opowieść o miłości, śmierci i godzeniu się z tym, co nieuniknione. Gra nie wymaga od nas podejmowania żadnych decyzji, od początku do końca pozwalając nam po prostu śledzić losy bohaterów. Postacie dają się lubić, a całość dopełnia duże wyczucie, delikatność i czułość, z jakimi należy poruszać podobne tematy. Brakuje tu patosu i wzruszeń na siłę. Otrzymujemy po prostu dobrą i bardzo wartościową historię.

I jest to historia, którą chcę się z Wami podzielić, organizując mały giveaway, ale na nieco innych zasadach niż zwykle. Czasami piszecie do mnie, twierdząc, że ze względu na dużą ilość chętnych ciężko u mnie coś wygrać, dlatego tym razem nie mam dla Was jednego klucza, a aż pięć, a sam giveaway będzie trwał dłużej, bo przez cztery kolejne wpisy (po jednym kluczu na każdy wpis). Aby wziąć udział w zabawie, wystarczy skomentować wpis (nie musicie mieć do tego konta na blogspocie ani Google+) i wyrazić chęć otrzymania gry.

Jeśli natomiast nie chcecie czekać, możecie zakupić "Frogotten, Not Lost" na Steamie i wesprzeć twórców i pomóc im w pracy nad pełnoprawną grą otome.

http://store.steampowered.com/app/457490/Forgotten_Not_Lost__A_Kinetic_Novel/





sobota, 26 sierpnia 2017

79. I nawet śmierć nas nie rozłączy - opowieść o Chojiro. ("Nightshade")

To już nasze ostatnie spotkanie z panami z gry "Nightshade". Aż nie mogę uwierzyć w to, że  już więcej nie usłyszę perlistego śmiechu Goemona czy wzdychania Hanzo, które zauroczyło mnie tak bardzo, że mogłabym jeść je kilogramami. To był wspaniały czasTeraz nie mam już wątpliwości, że "Nightshade" to najlepiej napisana produkcja otome, w jaką kiedykolwiek przyszło mi zagrać. Nie pozostaje mi zatem nic innego, jak zaprosić Was w ostatnią już podróż do Kyo.


Przyznam szczerze, że gdybym miała oceniać panów przedstawionych w grze pod okiem ich wyglądu, Chojiro (którego lubię przezywać Chorizo) wylądowałby na zaszczytnym podium. Mam słabość do starszych mężczyzn z zielonymi oczami i długimi włosami, a jeśli przy wątek miłosny opiera się na relacji nauczyciela z uczennicą, to jestem kupiona w całości (co nie oznacza oczywiście, że popieram tworzenie się tego typu par w realnym życiu). Aż do końca sądziłam, że Chojiro ma wszystko, żeby zdeklasować uwielbianych przeze mnie Hanzo i Goemona, ale tak się nie stało. I mam szczerą nadzieję, że napisanie tej recenzji pozwoli mi uświadomić sobie, dlaczego.

Chojiro jest naszym kuzynem (kolejna "zdrowa" relacja miłosna, zaraz po Kuroyukim) i nauczycielem wszystkich młodych shinobi w wiosce. Traktuje swoją funkcję bardzo poważnie i wypełnia ją z należytym oddaniem. Doskonale zna filozofię wojowników ninja i zdaje się być jej chodzącym uosobieniem. Jest cichy i skuteczny, a przy tym całkowicie oddany sprawie. Nie zadaje pytań. Nie zastanawia się, czy walczy w słusznej sprawie. Nie kieruje się ani uczuciami, ani sentymentem. Każdą sprawę doprowadza od początku do końca, jest bezwarunkowo posłuszny i oddany swojemu panu, a naszemu ojcu. Jako nauczyciel jest surowy, wymagający i szczery w ocenie - nie chwali i nie gani bez powodu. Stanowi typ zamkniętego w sobie milczka. Nigdy nie wiadomo, o czym myśli i czy w jego głowie w ogóle jest miejsce na coś poza misjami i rozkazami, ale nie można też odmówić mu odrobiny ciepła, bo troszczy się o swoich podopiecznych i nieustannie nad nimi czuwa. Nic zatem dziwnego, że każdy z członków klanu podziwia go, darzy go szacunkiem i bezgranicznie mu fa. To przywilej, na który mężczyzna pracował latami.

Nie można zatem dziwić się radości bohaterki opowieści, kiedy po schwytaniu Goemona otrzymuje od swojego mistrza słowa uznania. Jednak w życiu piękne są tylko chwile i szybko zostajemy wezwane przed oblicze Hideyoshiego. Hideyoshiego, który chwilę później zostaje znaleziony martwy. Doskonale znacie tę historię z innych wątków, dlatego nie będę jej powtarzać. Warty zanotowania jest jednak fakt, że osobą, która uwalnia nas z więzienia, nie jest wcale Chojiro, a Gekkamaru.


I problem tego wątku polega głównie na tym, że spotykamy Chojiro dopiero pod koniec jego trwania. Przez zdecydowaną większość czasu śledzimy dwie historie: naszą ucieczkę z Gekkamaru, Goemonem i Kuroyukim, i pościg Chojiro, Kyary, Ennosuke i Kasumi, którzy otrzymali rozkaz skrócenia nas o głowę. Oczywiście nasz były nauczyciel jest bezwzględnie posłuszny rozkazom, ale szybko też zaczynają dopadać go rozterki moralne. Rozterki, które wcale nie są proste i oczywiste, i nie zamykają się jedynie w "Powinienem ją zabić, ale przecież ją kocham", ale obejmują również "Muszę ją zabić, bo inaczej nasza wioska zostanie zniszczona i zginie wielu niewinnych ludzi". Te problemy nie opuszczają go ani na chwilę nawet wtedy, kiedy udaje mu się natrafić na nasz trop i stoczyć z nami walkę na śmierć i życie. Walkę oczywiście przegrywamy (wszak to nasz nauczyciel, który doskonale zna nasze ruchy i styl walki), ale wyrok nie zostaje wykonany, chociaż ślady po zaciśniętych na naszej szyi palcach pozwalają nam podejrzewać, że Chojiro aż do samego końca próbował wykonać rozkaz. Jest to jednak moment, w którym uświadamia sobie, że jeśli nie wykona zadania, to straci szacunek, a jeśli je wykona, to straci wszystko. I byłoby to naprawdę pięknym wstępem do historii miłosnej, gdyby nie fakt, że twórcy kompletnie nie wykorzystali potencjału tej postaci.

Pierwszą rzeczą, która rzuca się w oczy, jest ogromna różnica między charakterem Chojiro z początku i końca historii. Oczywiście ludzie się zmieniają, szczególnie pod wpływem trudnych wydarzeń, tylko tutaj strasznie cierpi na tym romans, bo pominięty jest etap budowania relacji. Nawet jeśli od początku historii bohaterowie coś do siebie czują, to nie oznacza, że po wyznaniu sobie uczuć będziemy świadkami "I żyli długo i szczęśliwie". Tutaj jest tak, że przez połowę historii nie mamy z wybranym mężczyzną żadnego kontaktu, a potem nagle wszystko wybucha, są zwierzenia, płacze i smarkanie w rękaw. A jeśli już o smarkaniu mowa, to pod względem bycia ciepłą kluchą Chojiro bije tylko Kuroyuki. Facet, który przez całe swoje dotychczasowe życie nie pozwalał sobie na posiadanie uczuć, nagle zaczyna całkowicie swobodnie o nich mówić i wypłakiwać łzawe historie o trudnej drodze shinobi. W dodatku jest emocjonalną pierdołą - nie wyznałby heroinie miłości, gdyby nie Goemon (panowie znają się z przeszłości), który - jak to Goemon - najpierw usilnie próbuje do nas podbić, a po sromotnym niepowodzeniu postanawia i tak sprawić, że będziemy szczęśliwe. Uświadamia więc Chojiro, że jest łajzą i gałganem, i że ma wziąć sprawy we własne ręce. Hanzo również odgrywa w tej historii niebagatelną rolę naszego niedoszłego męża, za którego bierze go właściciel tawerny. W ogóle podczas rozgrywki nieraz miałam ochotę uciec od Chojiro do jednego z tych dwóch panów, bo nie byłam w stanie znieść tego jego rozmamłania. Nie podoba mi się też jego niewyżycie. Przez całą historię w ogóle do tych spraw nie nawiązuje, po czym pod koniec z rzyci nagle nie może zdjąć z nas swoich łap. By się chociaż zachował jak dżentelmen i nam wcześniej jakiegoś kwiatka dał, no co za parówa.


Historię Kuroyukiego uważałam za słabą pod względem samej konstrukcji postaci - można uznać, że jego wada byłaby dla Chojiro zaletą - był całkowicie niezmienny i to w negatywnym tego słowa znaczeniu. Chojiro natomiast zmienił się za bardzo i to całkowicie odebrało mu tę otoczkę tajemniczości z początku historii. Wydaje mi się, że złą decyzją była chęć złamania pewnego schematu i poprowadzenie opowieści w sposób dwutorowy, bo to, co działało dobrze w "Nie Kończącej Się Historii", nie działa już dobrze w grze otome. Myślę, że gdyby Chojiro sprzeciwił się rozkazowi już na początku, odnalazł nas i pomógł uniknąć pogoni, całość wypadłaby naprawdę dużo lepiej. Zaznaczam jednak, że jest to moje całkowicie subiektywne odczucie, bo lubię historie, w których zarówno akcja, jak i uczucie, rozwijają się powoli.

Znalazłam też pewne niedopatrzenie ze strony twórców: małe, acz urocze zagięcie czasoprzestrzeni. Chojiro w historii jest o 6 lat starszy od nas, a więc ma 22 lata (osobiście dałabym mu więcej). Na początku wątku zdradza nam, że zna Hanzo, ponieważ trenował z nim pod okiem tego samego mistrza. I nie byłoby w tym nic dziwnego, gdyby nie fakt, że:
a) Hanzo miał około 17 lat, kiedy my byłyśmy jeszcze w brzuchu mamy. To oznacza, że Chojiro miał wtedy zaledwie 7 lat i na upartego mógłby zacząć trening, ale:
b) Hanzo w wieku 12 lat był już tak zaprawiony w boju, że odszedł na służbę do swojego pana. A ponieważ z wyliczeń wynika, że jest od Chojiro o 10 lat starszy, to... No cóż, mam przed oczami dwulatka z shurikenem.
Oczywiście nie jest to błąd, który mógłby w jakikolwiek sposób zaważyć na ocenie gry, po prostu miałam podczas czytania mały mindfuck.


Myślę, że nadszedł czas na podsumowanie całego "Nightshade". Jeśli macie ochotę zapytać teraz, czy warto ten tytuł w ogóle zakupić, to bez wahania odpowiem, że TAK. Tutaj każdy wątek mógłby być scenariuszem do naprawdę dobrej książki. Osobiście jako osoba, która zawodowo pisze gry, widzę niewielkie niedociągnięcia, ale po pierwsze nie da się ich uniknąć, a po drugie przy nich brak logiki i dziury fabularne w innych grach otome są wielkości Wielkiego Kanionu. Przejście całego "Nightshade" zajęło mi ponad 60 godzin (chociaż tutaj trzeba odliczyć parę, bo zdarzało mi się zostawiać okazjonalnie komputer z uruchomioną grą) i zdecydowanie nie był to czas zmarnowany. Główna bohaterka jest fajną, silną i autentyczną postacią (co, jak wiecie, nieczęsto się zdarza), a spotykani w grze panowie są napisani genialnie. Jeśli to Was nie przekonuje, to chcę, żebyście wiedzieli, że gdybym miała stworzyć listę najlepszych wątków i postaci z gier otome, to w pierwszej trójce znalazłoby się dwóch panów z "Nightshade", a wątek Hanzo zająłby zaszczytne pierwsze miejsce. 

Grę możecie kupić poniżej i wierzcie mi, że jest warta każdej wydanej złotówki:

http://store.steampowered.com/app/512180/Nightshade/