poniedziałek, 29 lipca 2019

166. Gdybym spotkała Toę Kushinadę, czyli o idealnym prezencie dla otaku i miłośnika kotów

Toa tak bardzo przypadł mi do gustu, że zaczęłam zastanawiać się, co bym zrobiła, gdybym rzeczywiście go spotkała. Jak pamiętacie, ten bohater jest chodzącą słodyczą i chociaż najchętniej miałoby się ochotę go schrupać, to jest również dorosłym mężczyzną. I - nade wszystko - miłośnikiem kotów. Ci, którzy mnie znają, doskonale wiedzą, że uwielbiam koty. Psy też lubię, ale jednak nie tak bardzo, jak te enigmatyczne i pełne wdzięku zwierzęta, których nie da się nauczyć przywiązania na komendę. Są to cechy, które bardzo cenię sobie również u ludzi, więc nic dziwnego, że zwykle najlepiej dogaduję się z innymi kociarzami. Jednym z nich jest mój przyjaciel, który w obyciu jest równie uroczy, co bohater 7'scarlet. I chociaż jesteśmy ze sobą blisko, to zawsze, ale to zawsze mam problem ze sprawieniem mu odpowiedniego prezentu. Większość mangowych gadżetów dla miłośników kotów jest słodziutka jak góra cukru polana lukrem, co niekoniecznie trafia w męskie gusta - w końcu nie każdy ubóstwia jedynie to, co jest "kawaii". Na szczęście z pomocą przyszedł mi sklep Present Simple. Wiecie, że zawsze chętnie opowiadam Wam o dobrych doświadczeniach związanych nie tylko z grami otome, więc jeśli szukacie miejsca, w którym sprawicie prezent dla otaku w każdym wieku, to tutaj traficie idealnie.

Otrzymane przeze mnie gadżety tak bardzo spodobały się Zippowi, że postanowił pomóc mi w robieniu zdjęć - mimo że sam jest myszą!


Pierwszą rzeczą, która zgarnęła u mnie ogromny plus, było bardzo szybkie nadanie paczki - szczególnie że należę do osób zapominalskich i często przypominających sobie o urodzinach znajomych na ostatnią chwilę. Sama przesyłka zapakowana jest również na tyle dyskretnie, żeby nie można było od razu stwierdzić zawartości, więc można bez problemu zrobić niespodziankę nawet komuś z rodziny czy drugiej połówce (tej lepszej). Zaletą jest też opakowanie samo w sobie. Zdarzało mi się zamawiać ze sklepów z gadżetami kubki, które były zapakowane jedynie na słowo honoru i cudem jedynie nie potłukły się w transporcie. Natomiast Present Simple pakuje je w osobne styropianowe pudełka, dzięki czemu możecie mieć pewność, że zamówiony na ostatnią chwilę kubek dla przyjaciela nie dotrze do niego w formie puzzli. Tak, dobrze przeczytaliście - dzięki możliwości zapakowania gadżetu jako prezent możemy wysłać go do obdarowywanego bezpośrednio ze sklepu.

Mnie osobiście urzekł kubek z kotem-samurajem. Jak wiecie, bardzo lubię grę Hakuoki: Kyoto Winds, więc nic, co samurajskie, nie jest mi obce, a w dodatku ze wzoru wprost wylewa się nienachalna słodycz, którą nie pogardzi chyba żaden obdarowany mężczyzna. Spodobała mi się również kontrastowa i wyrazista kolorystyka nawiązująca do japońskiej flagi. Kubek wykonany jest bardzo ładnie, ale jeśli miałabym mieć wobec niego jakieś zastrzeżenia, to byłoby to nieznaczne ucięcie grafiki przy mniejszym kocie (czego nie widać na grafice poglądowej w sklepie), a także delikatne rozmazanie nadruku przy górze kubka, co c kolei można zobaczyć na zaprezentowanych przeze mnie zdięciach (moim zdaniem lepiej byłoby zadbać o to, żeby na tym miejscu nadruk się zwyczajnie nie znajdował). Mimo tych drobnych wad kubek nadal prezentuje się ślicznie i stanowi bardzo ładny podarunek, nie tylko dla fana filmów Akiry Kurosawy.

Kolejnym znalezionym przez nas w paczce cudem są dwa urocze portfeliki. Pierwszy z nich wygląda jak połączenie kociej wersji popularnych gadżetów z puchatym zadkiem corgiego i bohaterów "Szopów w natarciu" Hayao Miyazakiego (z wiadomych względów ;)). W środku nie znajdziemy zbyt dużo miejsca, ale puchatość portfelika na pewno z przyjemnością zaopiekuje się naszymi drobniakami.
Drugi portfelik nie posiada uroczych kocich stópek, ale nadrabia to uszkami i fajnym nadrukiem, a przy tym wygląda na wykonany z nieprzemakającego materiału, więc może być świetnym miejscem do trzymania kart i banknotów, a także służyć jako mała kosmetyczka.

I w końcu at last, but not least - przypinki. Ci, którzy mnie znajdą, doskonale wiedzą, że nie jestem za bardzo przypinkową osobą, ale jestem w stanie docenić te fajnie wykonane (jak w przypadku recenzji edycji kolekcjonerskiej Hakuoki: Edo Blossoms) i zawsze znajdę dla nich jakieś zastosowanie. Te ze sklepu Present Simple są idealne dla każdego, kto kocha współczesne popkulturowe trendy - od perfekcyjnego materiału na waifu po wiele wyrażające pytanie "Nani?!". Tutaj muszę dodać również coś od siebie na temat wykonania przypinek - wierzcie mi lub nie, ale osobiście nie widziałam estetyczniej wykonanych nadruków i do tej pory jestem na tyle oczarowana ich jakością, że chyba przeproszę się z noszeniem tego typu gadżetów. Nawet Zipp znalazł wśród nich coś dla siebie. ;)


Podsumowując: jeżeli poszukujecie fajnego sklepu z gadżetami, którymi sprawicie radość zarówno miłośnikom słodkości, jak i nieco poważniejszym otaku, to nie musicie szukać dalej. Present Simple posiada w swojej ofercie koszulki, kubki i poduszki, a nawet klapki (oczywiście japonki) i czapki z daszkiem. Ja już dzisiaj wiem, że na pewno ponownie coś od nich zamówię. W końcu każdy otaku zasługuje na wyjątkowy prezent.

Z pełnym asortymentem sklepu Present Simple zapoznacie się TUTAJ!

Za możliwość zrecenzowania produktów dziękuję sklepowi Present Simple.


165. Odkryłam największego słodziaka gier otome! (7'scarlet)

Wiem, że teraz powinnam wziąć się w sumie za recenzję kolejnego wątku ze Steam Prison, ale nie mogłam się powstrzymać. Ten liliowowłosy okularnik wpadł mi w oko już przy pierwszym kontakcie z 7'scarlet i nie mogłam się doczekać, kiedy w końcu rozegram jego wątek. Bardzo cieszę się, że ten dzień w końcu nadszedł. Czytajcie dalej, a dowiecie się, jak uszczęśliwić każdego miłośnika kotów.


Toę spotykamy podczas wyprawy z Hino do świątyni w Okunezato. Naszym uczom ukazuje się uroczy młodzieniec w yukacie, który jest bardzo zajęty zbieraniem się z ziemi po upadku. Szybko wychodzi na jaw, że nieszczęśnik zamierzał nakarmić miejscowe koty, które zdają się mieć do niego wyjątkową słabość, a on sam nazywa je bóstwami opiekuńczymi miasteczka. Chłopak prędko się ulatnia, po czym widzimy się z nim ponownie na wieczornym spotkaniu miłośników łowców tajemnic. Toa daje się nam poznać jako typowy, chorobliwie nieśmiały nerd, który prędzej obejrzałby wszystkie fillery "Naruto" niż zaprosił dziewczynę na kawę. To zakochany w grach i anime outsider, który bardzo usilnie próbuje dopasować się do innych i nadążyć za mainstreamem, ale średnio mu to wychodzi, szczególnie że nawet pośród ludzi przywdziewa oddzielającą go od świata zbroję pod postacią ocieplanej yukaty, zdecydowanie nieadekwatnej do panującego w grze lata. Można odnieść wrażenie, że chłopak najbezpieczniej czuje się właśnie w niej i swoich grubych okularach, które zdradzają raczej dużą wadę wzroku niż chęć nadążania za modą. Jednym słowem: przegryw. Przegryw i... chodząca słodycz.

Toa zaprasza nas na wspólne oglądanie sztucznych ogni podczas miejscowego festiwalu, które ostatecznie kończy się karmieniem kotów w parku i podziwianiem widowiska z dala od ludzi. Nasz towarzysz zdecydowanie źle czuje się w tłumie i bardzo denerwuje się naszym pierwszym wspólnym wyjściem, ale stara się dać z siebie wszystko. To zresztą cecha, która przejawia się we wszystkim, co robi. Nieustannie stara się pomóc, co w połączeniu z jego gapostwem kończy się potłuczonymi talerzami i częstymi upadkami. Chłopak bardzo bierze sobie do serca pomoc w odnalezieniu naszego brata i jednocześnie mocno przeżywa własną bezradność. Ma niską samoocenę i przez wieloletnie poniżanie ze strony rówieśników myśli o sobie dokładnie w ten sam sposób, w jaki myśleli o nim inni. Mimo to nie jest postacią bierną i jest to coś, co najbardziej mi się w jego kreacji podoba. Twórcy gier otome bardzo często ulegają pokusie i wsadzają takie postacie w relacje, w których to kobieta nosi spodnie i zdaje się wręcz ciągnąć za sobą partnera, który przejawia inicjatywę worka kartofli. W przypadku wątku Toi mamy do czynienia z gościem, który próbuje walczyć ze swoimi słabościami i potrafi zdobyć się na odważne czyny i wyznania, ale nie stoi to w sprzeczności z jego osobowością. Jest absolutnie przesłodki, kochany i uroczo ciapowaty - na sam jego widok ma się ochotę go przytulić. No i kocha koty, co dla mnie zawsze jest ogromnym plusem, jako że sama jestem kociarą. Jednak gra 7'scarlet nie byłaby produkcją z dreszczykiem, gdyby nasz bohater nie skrywał własnej tajemnicy. I to takiej, która po odkryciu uderza gracza z mocą rozpędzonego kowadła (jeśl ktoś chce uniknąć spoilerów, niech ominie tekst napisany kursywą).


Okazuje się bowiem, że chłopak to nikt inny, tylko sławny A-TO, frontman grupy AUK ZERO, mający niebawem zagrać koncert w Okunezato. Co robi tym pełnym niebezpieczeństw mieście zupełnie sam, bez opieki menadżera i ochrony - pozostaje tajemnicą. Faktem jest, że nawet po wyjściu tego sekretu na jaw nadal pozostaje sobą. Trochę bałam się, że nagle okaże się, że to wszystko było tylko na pokaz i ujrzymy przed sobą pewnego siebie gwiazdora, który zrzuca maskę (razem z okularami) i od tej pory zachowuje się jak samiec alfa, któremu niepotrzebne są podboje, aby wszystkie były jego. Na szczęście tak się nie stało, chociaż opowieść Toi jest jednocześnie dosyć smutnym zobrazowaniem tego, jak wygląda życie członka azjatyckiego boysbandu. Wiem, że takie zespoły są u nas bardzo popularne, ale sama odczuwam pewne wyrzuty sumienia, kiedy ich słucham, i trochę boli mnie skala reżyserowania całego zjawiska (nie żeby u nas tego nie było, bo za działaniami twórcy zawsze stoi wytwórnia, ale jednak bardziej zachęca się artystów do bycia sobą i buduje ich markę w oparciu o ich indywidualność). Jeżeli komuś zachowanie menadżerki Toi wydaje się przesadzone, to powinien uświadomić sobie, że w rzeczywistości tak właśnie to wygląda. Jeżeli utalentowany wokalnie chłopak trafia do boysbandu, to wytwórnia ustala mu wszystko: jaką ma mieć osobowość (wszak wiadomo, że w każdej grupie musi znaleźć się słodki romantyk czy niegrzeczny chłopiec, najlepiej z zamiłowaniem do rapowania), jak się zachowywać, jak ubierać, gdzie chodzić, co mówić, jak się wysławiać. Taki nieszczęśnik staje się "idoru", czyli idolem nastolatek - ma rozkochiwać w sobie fanki (ale na odległość, ze sceny) i nie wolno mu robić niczego, co mogłoby tę ślepą miłość podburzyć. Nie ma więc prawa do posiadania dziewczyny czy spotykania się z przyjaciółkami płci pięknej, ponieważ jest winien swoim fankom przeświadczenie, że mogłyby go w sobie rozkochać i go mieć, bo to napędza ich przywiązanie do grupy i jednocześnie sprzedaż płyt. Nikogo tak naprawdę nie obchodzi, jaki dany muzyk jest w rzeczywistości - wszyscy kochają jedynie wytworzoną wokół niego medialną iluzję. Było mi tak naprawdę bardzo żal Toi, bo choć z jednej strony otrzymał uznanie i podziw (a więc coś, na co ze strony rówieśników nie mógł liczyć), to z drugiej stał się niewolnikiem przemysłu, dla którego był jedynie dobrze sprzedającym się produktem. Komuś o takiej wrażliwości mogłoby to mocno siąść na psychice.


Sam wątek raczej nie popycha nas zbytnio w stronę odkrycia prawdy o naszym zaginionym bracie, ale podobnie było w przypadku Isory. Skupia się natomiast na budowaniu więzi między postaciami i odkrywaniu kolejnych tajemnic Okunezato. Samo natężenie elementów otome nie jest jednak większe niż w przypadku poprzednich wątków. To nadal bardzo grzeczna gra, w której granicę bliskości między bohaterami wyznacza pocałunek i chociaż cała opowieść pełna jest ciepła, to nadal jest utrzymana w mocnych ryzach i bardziej skupia się na tym, do czego mogłoby między postaciami dojść, a nie na tym, do czego dochodzi. Taki jednak urok koreańskich produkcji, w których mocno daje o sobie znać ichniejsza cenzura obyczajowa i na próżno szukać w nich odważniejszych scen. Mimo to 7'scarlet nadal jest ponadprzeciętnie napisaną grą i wątek Toi stanowi dowód na to, że ktoś poszukujący dobrej fabuły z dreszczykiem zdecydowanie się na niej nie zawiedzie.

***
Grę 7'scarlet możecie zakupić tutaj:
https://store.steampowered.com/app/839450/7scarlet/

sobota, 13 lipca 2019

164. Przez żołądek do śmierci, czyli opowieść Isory (7'scarlet)

Po krótkiej przerwie powracamy do tajemnic Okunezato. Tym razem postanowiłam wybrać wątek Isory - młodziutkiego kucharza z Fuurikan Hotel, w którym zatrzymujemy się, żeby rozwiązać tajemnicę zaginięcia naszego brata (kto nie wie, o jaką grę chodzi, powinien zerknąć tutaj: https://tiny.pl/trtjk). Miłej lektury!


Isorę poznajemy niemalże tuż po przybyciu z Hino do Okunezato. Chłopak okazuje się być nie tylko członkiem lokalnego klubu łowców tajemnic, ale również bardzo utalentowanym i obiecującym szefem kuchni. Nic dziwnego, że właściwie od początku wzbudza w nas podziw, szczególnie że okazuje się być od nas młodszy. W dodatku nie obnosi się ze swoimi umiejętnościami - zdecydowanie robi to natomiast w przypadku uśmiechu i żartów, bowiem jego sympatyczna i przepełniona poczuciem humoru osobowość wręcz emanuje z niego na każdym kroku. Jego jedzenie jest przepyszne i trudno dziwić się temu, że czuje się na zlocie klubu jak ryba w wodzie, bo ma niebanalną okazję do wykazania się swoim talentem. Poza tym niemalże od początku zdaje się być nami zainteresoway i wyraźnie widać, że wpadłyśmy mu w oko. Szybko też postanawia przystąpić do działania i zaprasza nas na miejscowy festiwal, gdzie dosyć nieporadnie, ale intensywnie z nami flirtuje. Z początku nie traktujemy go poważne, w dodatku chłopak szybko zaczyna zdradzać dosyć niepokojące zachowania: zazdrość w stosunku do Hino i ogromną nawet jak na swój wiek zaborczość, co sprawia, że miejscami zdaje się być wręcz przerażający. Wygląda też na to, że wie o wiele więcej, niż nam się wydaje, i skrywa wiele tajemnic, dla których nieschodzący z jego twarzy uśmiech jest tylko przykrywką. To właśnie od niego w tej wersji historii wychodzi iskra powodująca fabularny pożar: kiedy wracamy z wyprawy do miasta z Hino, chłopak serwuje nam w ramach kolacji tartę truskawkową, mimo że wie, że nienawidzimy truskawek. W efekcie Hino decyduje się zjeść jedną z nich, a drugą dać kotu często odwiedzającemu hotelowy ogród. Następnego dnia kot zostaje znaleziony martwy, a Hino ląduje w szpitalu, a to jedynie początek mrocznej i niekoniecznie łatwej historii. Historii, która zakończy się rozkwitem uczucia do młodziutkiego kucharza o granatowych oczach.

Ci, którzy mnie czytają, wiedzą zapewne, że nie przepadam za młodszymi postaciami w grach otome, stąd też Isora nie wzbudzał we mnie jakichś głębszych uczuć. Muszę jednak przyznać, że jego wątek spodobał mi się bardziej niż opowieść Hino. Przede wszystkim bardziej skupia się na uczuciach bohaterów i naprawdę możemy w nim poczuć, że gramy w wirtualny romans, czego brakowało mi wcześniej. Bardzo lubię również wyraziste i niejednoznaczne postacie i Isora bardzo dobrze balansuje na granicy bycia słodziutkim chłopcem i zaborczym mężczyzną z obsesją na punkcie sprawowania kontroli. To yandere, ale bardzo dobrze wyważony, który potrafi wzbudzić zarówno szczerą sympatię, jak i rówie szczery niepokój.


A jeśli już o niepokoju mota, to i tym razem 7'scarlet nie zawodzi. To naprawdę porządnie napisana i skonstruowana opowieść z elementami grozy i twórcy bardzo zadbali o to, żeby uczucie napięcia towarzyszyło nam do samego końca. Spodobało mi się również to, że odpowiedziała na parę ważnych pytań i dołożyła kilka brakujących elementów układanki do zarysu historii, którą poznaliśmy w wątku Hino. Wprawdzie  niektóre z nich pozostawiają u gracza pewien niedosyt (jak choćby sytuacja rodzinna Isory) czy wręcz widać wynurzające się z nich niedociągnięcia (człowiek nie truje się jedzeniem w przedstawiony w grze sposób), ale całość jako taka jest bardzo logiczna i spójna. Dodatkowym plusem jest zachowanie naszej bohaterki, która często podejmuje samodzielne decyzje i nie boi się wypowiedzieć własnego zdania.

Generalnie uważam opowieść Isory za naprawdę dobry kawałek historii i świetnie się przy nim bawiłam, mimo że on sam jako postać nie wzbudzał we mnie głębszych uczuć. To zdecydowanie nie jest typ, dla którego mogłabym stracić głowę, ale mimo to szczerze doceniam jego kreację. Nie spodziewałam się po jego wątku wiele, a tymczasem otrzymałam o wiele więcej, niż sądziłam. Trochę bałam się, że po obiecującej opowieści Hino kolejna nie będzie już trzymać podobnego poziomu, a w rzeczywistości mój apetyt na poznanie tajemnicy Okunezato jeszcze się zwiększył. I nie ukrywam, że nie mogę doczekać się, kiedy ponownie tam zawitam, a to chyba najlepsza rekomendacja do sięgnięcia po ten tytuł.

***
Grę 7'scarlet możecie zakupić tutaj:
https://store.steampowered.com/app/839450/7scarlet/


sobota, 6 lipca 2019

163. Co z tą Szkocją, czyli recenzja light novelki "Kawaii Scotland"


Ci, którzy od dawna czytają mojego bloga, doskonale wiedzą, jak wielką sympatią darzę Szkoto-uniwersum stworzone przez autorki chyba najbardziej zabawnego polskiego mangopolo (więcej na ten temat możecie przeczytać tutaj: https://tiny.pl/g6381). Z miejsca pokochałam przeuroczego Ukechana i perypetie uczniów szkoły średniej w krainie mielonką i smalcem płynącej. I chociaż z biegiem lat przestałam powoli żywić nadzieję na kolejny tom (w końcu czekamy nań już trzeci rok...), z pewną dozą sympatii przyjęłam informację o wydaniu light novelki o tym samym tytule. Z pewną, bo nie wiedziałam, jak autorki (czy raczej autorzy, bo i dla męskiego rodzynka znalazło się tym razem miejsce) poradzą sobie z bawieniem odbiorców w zupełnie innej formie literackiej.

Zacznijmy jednak od tego, co widać od razu, a więc o jakości wydania od strony technicznej. Tomik do najtańszych nie należy (w końcu za 34,99 zł możemy już zakupić pełnoprawną książkę) i posiada nieduży format identyczny z wymiarami uprzednio wydanej mangi, co nie sprawia zbyt imponującego wrażenia. Mimo to warto przyjrzeć się mu bliżej, ponieważ te niedogodności wynagradza nam porządny papier i naprawdę bardzo solidne klejenie, które jest w stanie wytrzymać długie godziny lektury czynionej w dosyć ekstremalnych warunkach, a tak właśnie było w moim przypadku. Od razu widać również dopieszczenie sanego wydania i w oczy rzuca się całkiem spora ilość ilustracji czy matematyczne wzory zdobiące ostatnie strony rozdziałów. Niestety, w oczy rzuca się również stosunkowo mała czcionka - osobiście wiele dałabym za większą ilość stron i bardziej komfortowe rozłożenie tekstu. Tomik przychodzi z obwolutą i chociaż ja za nimi nie przepadam, byłam na nią po kontakcie z komiksem przygotowana. Jeżeli naprawdę miałabym do czegoś się przyczepić, to jest to tekst z tyłu okładki, którego jest... dużo. O wiele za dużo. Zawsze uczono mnie, że to miejsce zarezerwowane jest dla tych ludzi, którzy wezmą tomik do ręki w sklepie i będą chcieli dowiedzieć się, czy zaprezentowana treść trafi w ich gust (co przełoży się na potencjalny zakup lub nie). Taki opis powinien być więc w miarę treściwy i krótki, i skupiać się na zachęceniu odbiorcy do lektury poprzez wzbudzenie zainteresowania. Tymczasem tutaj mamy opis uniwersum i wytłumaczenie, dlaczego właśnie tak, a nie inaczej, aspirowanie do wyrośnięcia na drugiego Terry'ego Pratchetta i bardzo ubogi w treść, ale za to obfity w formę opis fabuły. Szczerze? Gdybym nie znała mangi i natknęła się na light novelkę, to by mnie to zwyczajnie odstraszyło. Nie jest to może grzech wołający o pomstę do nieba, ale zdecydowanie można było zrobić to lepiej... lub chociaż czytelniejszą czcionką.


Razem z tomikiem przybyła do mnie kartka pocztowa i dwustronny brelok z Tonido i Panem Dodawaczkiem. I o ile brelok bardzo mi się spodobał (i przydał), o tyle do kartki mam mieszane uczucia. Bardzo lubię, jeżeli tego typu gadżety mogę w jakiś sposób wykorzystać. Obawiam się jednak, że w tym przypadku mina pani na poczcie byłaby zbyt bezcenna, więc szybko zaniechałam podobnego pomysłu, traktując kartkę jako zakładkę. Ale w sumie zakładkę bardziej bym wobec tego wolała.

Ogólnie jednak jest dobrze i techniczna strona wydania nie podpadła mi niczym na tyle, żeby zniechęcić mnie do sięgnięcia po treść - w końcu to ona gra tutaj pierwsze skrzypce. Fajnie, że autorzy umieścili na początku parę stron wyjaśnień dla osób, które nie miały wcześniej styczności z komiksem - niefajnie, że w dziale poświęconym językowi znalazło się poniższe zdanie: Poza tym lubimy celowe powtórzenia, słowotwórstwo i podejrzany szyk zdań. Bo ta książka to taki wielki dowcipasek stylistyczny jest. Językowi puryści mogą śmiało traktować ją jako horror. Brzmi to dla mnie trochę jak takie asekuracyjne: "Jeżeli ktoś się będzie czepiał o język, to powiemy mu, że tak miało być". Wspomniany powyżej Terry Pratchett (będący, swoją drogą, jednym z moich ulubioncyh autorów) również posiadał bardzo specyficzny styl, a mimo to nigdy nie musiał się w ten sposób tłumaczyć, ponieważ w jego książkach widać było wyraźnie cel użycia danego zabiegu stylistycznego. Taka asekuracja oznacza natomiast, że nie jest się do końca pewnym własnych umiejętności. Być może autorzy nie mieli tego na myśli, ale ja tak właśnie to odebrałam. Nie brońmy dzieła, które powinno umieć obronić się samo.

Light novelka opowiada o przygodach studenta matematyki o imieniu Tonido, który jest uosobieniem lokalnego przegrywa - głównie dlatego, że pomimo ukończenia liceum nie znalazł sobie jeszcze męża. Nic nie może jednak poradzić na fakt, ż jego serce podbiła właśnie matematyka i każdą wolną chwilę poświęca zgłębianiu jej tajemnic i zastanawianiu się, czy istnieje liczba większa niż sto. Pewnego dnia postanawia posprzeczać się o to z wykładowcą, wystawiając się nie tylko na jeszcze większe pośmiewisko, ale i na widok Abraxasa McFloya, księcia Szkocji, który usilnie poszukuje kogoś, kto przekroczy myślą granicę stu i pomoże mu rozwiązać dosyć palący problem natury skarbowej. W ten właśnie sposób nasz bohater ląduje w posiadłości księcia, jego sług, synów i wrednego lokaja o imieniu Sebastian. Jeszcze nie przeczuwa, że ta na pozór czysto naukowa misja stanie się dla niego początkiem wielu przygód i wyjścia z kokonu bycia przegrywem.

Synowie księcia Abraxasa: Lucjusz i Armand. Od razu widać, który jest który.
I o ile sam zarys fabularny wydaje się być w porządku, o tyle w tekście widać spore braki warsztatowe autorów. Od razu rzuca się w oczy ich doświadczenie w bawieniu odbiorców przy pomocy komiksu i nie do końca udana próba zrobienia tego samego przy pomocy novelki. W komiksie liczy się nie tylko tekst, ale rownież opowiadający lwią część historii obraz. Widzimy Ukechana szorującego pokład i śmiejemy się, bo podwinięty kilt odsłania mu o wiele za dużo, mimo że nie ma tego wspomnianego w tekście. Dostrzegamy Nekochana budzącego brata do szkoły i nie musimy nawet zapoznawać się z treścią jego wypowiedzi, żeby od razu pokochać jego kocią naturę. Jednak żadna z tych scen nie bawiłaby już tak bardzo w przypadku suchego tekstu, a nadanie im charakteru humorystycznego wymagałoby naprawdę sporej wiedzy i umiejętności operowania słowem. Łatwo wysnuć zatem wniosek, że to, co sprawdza się w komiksie, niekoniecznie wywoła taki sam efekt w przypadku powieści. Tymczasem historia przedstawiona przez autorów przypomina trochę próbę stworzenia komiksu przy pomocy prozy. Wiele teoretycznie zabawnych scen jest pozbawionych aspektu humorystycznego, ponieważ zamiana obrazu na słowa nie przyniosła oczekiwanego efektu, szczególnie w zestawieniu z dosyć specyficznym sposobem narracji. W efekcie zdecydowana większość zabawnych scen i gagów wydaje się być stworzona na siłę. Widać to chociażby w opisie życia naszego bohatera na książęcym dworze - o ile w komiksie pojawiający się co parę klatek lokaj nawołujący na obiad i spoczynek byłby niewątpliwie zabawny (szczególnie że towarzyszyłby mu specyficzny sposób przedstawienia), o tyle w novelce ta częstotliwość irytowała i moim zdaniem o wiele lepiej byłoby ją zmniejszyć, ale za to dobrze te sceny rozpisać. Szczególnie że stworzone przez autorów uniwersum posiada ogrom możliwości tworzenia elementów humorystycznych - choć tutaj, niestety, niekoniecznie wykorzystanych. Bardzo brakowało mi na przykład bardziej rozbudowanych opisów, co sprawia, że do tej pory nie potrafię wyobrazić sobie posiadłości księcia Abraxasa czy uniwersytetu, na którym pobierał nauki Tonido. Wiem tylko, że posiadłość miała lochy, a uniwersytet... Archibalda? A nie, o kłodach też coś tam było...

A skoro już jesteśmy w temacie kłód, to po zakończeniu lektury będziecie mieć ich serdecznie dość. Podobnie jak mielonki i smalcu. O ile w komiksie ciasteczka z podwójnym smalcem mnie rozbawiły (już pomijając fakt, że ciastka ze smalcem generalnie są bardzo smaczne, serio!), o tyle po przeczytaniu novelki wszystko zaczęło mi nim wręcz ociekać. Podobnie z mielonką. Osobiście ledwo przebrnęłam przez fragment pobierania przez naszego bohatera nauk u mielonkmistrza Spammingtona. Nie wiem, kto wśród autorów doszedł do wniosku, że maksymalne nagromadzenie słowa "mielonka" na metr kwadratowy jest w jakikolwiek sposób zabawne, ale bardzo proszę, nie idźcie tą drogą przy tworzeniu drugiego tomu. Zapewne wiecie, że czasami less is more - i w przypadku komedii naprawdę dobrze się to sprawdza.

Mielonkmistrz Spammington. Ilustracja podchodzi z oficjalnego fanpage'a "Kawaii Scotland".
Generalnie problem polega na tym, że w napakowanym tłuszczem i owcami uniwersum jest niewiele prawdziwej Szkocji. Mamy tutaj powtarzane do znudzenia żarty o mielonce, ale ani słowa o tym, że w Szkocji (a przynajmniej na terenie Hebryd, na którym miałam przyjemność mieszkać) mieszkańcy nadal posługują się językiem celtyckim czy że z okazji ślubu przystraja się lokalne drogi białymi flagami. Trochę szkoda, bo naprawdę wiele szkockich zwyczajów można przekuć na komediową nutę.

Kolejną rzeczą, która ociera się o niewykorzystany potencjał, są imiona bohaterów. W komiksie sprawa była prosta - stanowił on swoistą parodię gatunku yaoi, więc takie imiona jak Ukechan czy Semesenpai były na miejscu i cóż, zwyczajnie bawiły. Trochę żałuję, że autorzy postanowili odpuścić sobie podobny zabieg w przypadku novelki i nadać swoim bohaterom normalne imiona. Lokaj Sebastian mógłby się całkiem fajnie sprawdzić jako lokaj Sebisztian (w skrócie Bisz), a jego kot Muffin jako Pudding, oczywiście po przefarbowaniu mu sierści na czarno (dla niewtajemniczonych: black pudding to uwielbiana przez Szkotów potrawa przypominająca nieco naszą kaszankę. I wierzcie mi lub nie, ale jest naprawdę pyszna!). Wprawdzie nie jest to błąd sam w sobie, ale trochę mi przykro, że nie znalazłam w novelce tego, za co pokochałam komiks.

Niestety, w parze z powyższymi zastrzeżeniami (które od biedy można byłoby podsunąć pod "Ale o co ci chodzi, przecież każdy ma inny gust!") idą jeszcze bardziej widoczne niedostatki warsztatowe w postaci nieumiejętnie skonstruowanego przebiegu fabuły. Zawsze się śmieję ze swojej mamy, która potrafi streścić fabułę filmu "Apocalypto" słowami: "Przez pół filmu idą, a przed drugie pół biegną", ale tutaj mierzymy się z czymś podobnym: Tonido przez połowę akcji znajduje się w zamku i zgłębia tajemnice liczby sto, a przez drugą połowę wyrusza w podróż dookoła świata i dopiero wtedy poznajemy jego nemezis. I oba te wątki są jak bajbardziej okej - problem tkwi w ich proporcjach, które bardzo rozmywają główny wątek historii i zaburzają jej pacing. Podczas pisania powinniśmy starać się, zeby akcja właściwa zawiązała się stosunkowo szybko. W tym przypadku miałam wrażenie, że połowa opowieści to tak naprawdę prolog, który dopiero wprowadza nas we właściwą część utworu. Oczywiście zasady są po to, żeby się nimi bawić i umiejętnie naginać je do własnych potrzeb, ale tutaj tej zabawy nie widać (mimo że autorzy na okładce twierdzą inaczej), jest to raczej brak odpowiedniej wiedzy. Trochę boli też fakt, że novelka nie stanowi zamkniętej historii, a wydaje mi się, że przy odpowiednim jej rozplanowaniu byłoby to możliwe, nawet przy pozostawieniu otwartym wątku konfliktu Tonido-Abraxas.

Tonido. Tak naprawdę jest słodziutki, jedynie wygląda na przegrywa. Ilustracja podchodzi z oficjalnego fanpage'a "Kawaii Scotland".
Ostatnią rzeczą, którą mam zamiar poddać krytyce, jest język. Język, który kapitalnie sprawdzał się w przypadku takiej formy jak komiks, ale za to zupełnie nie pasuje do dłuższej formy literackiej. Żeby zobrazować, co mam na myśli, pozwolę zacytować sobie pewien fragment:

Tonidosensei nauczył się, że podatki, śmierć i Sebastian, który odciąga go od matematyki, są w życiu absolutnie pewne i nieuniknione, więc w ostatniej chwili zdążył uporządkować dokumenty, jakie chciał pokazać przywódcy rodu, a zaraz po tym drzwi otworzyły się i stanął w nich znienawidzony lokaj.
Spojrzał nieprzychylnym wzrokiem na pogięte, krzywo zebrane kartki, które Tonido ściskał w dłoniach. Biedny, zaszczuty matematyk tak bardzo spieszył się, żeby je zebrać! A spieszył się wylącznie przez widmo Sebastiana. Ten zaś, jak już przyszedł, to krzywo patrzył, że tak krzywo i w pośpiechu zebrane, choć sam to krzywe zebranie wymusił! Tak podłbym człowiekiem był właśnie ten przebrzydły lokaj. Tonido aż zatrząsł się wewnątrz z oburzenia, że poprzedniego dnia prawie uściskał Sebastiana i aż trochę zamknął się w sobie.

A teraz wyobraźcie sobie, że takim samym stylem jest napisana cała powieść. Bite 255 stron. Nie ukrywam, że był to jeden z powodów, dla których ciężko było mi przebrnąć przez ten tytuł. Styl sam w sobie nie jest zły, ale zdecydowanie wymaga doszlifowania, ponieważ jest bardzo nierówny i miejscami naprawdę ociera się o stylistyczny koszmar.Widać to szczególnie w dyspropocji między początkiem i zakończeniem novelki - widać, że na ostatnich kilkudziesięciu stronach autorzy radzili sobie z nim zdecydowanie lepiej i bardziej odważnie bawili się słowem, tworząc zabawne i brawurowe miejscami konstrukcje.

Gdybym miała podsumować wszystkie te niedostatki, określiłabym light novelkę takim trochę nie do końca oszlifowanym szlachetnym kamieniem. Widać tutaj fajny pomysł, zapał autorów i to, że na pewno dobrze bawili się podczas tworzenia swojego dzieła, ale to niekoniecznie przełożyło się na takie same odczucia odbiorców. Wiem, że zamierzają napisać całą trylogię, dlatego osobiście radziłabym im przystopować troszkę z "Ale tak brzmi głupio i śmiesznie, więc jest fajnie" i zasięgnąć jednak nieco wiedzy na temat poprawnego konstruowania historii. Bo jej brak zawsze skutkuje niewykorzystanym potencjałem i niedosytem czytelników.

Grafika pochodzi z oficjalnego fanpage'a "Kawaii Scotland".

Ktoś mógłby powiedzieć tutaj: "No dobrze. Popsioczyłaś. A czy były coś, co ci się podobało?". Odpowiem zatem nieco przewrotnie, że wbrew powyższym zastrzeżeniom podobało mi się naprawdę wiele rzeczy. Przede wszystkim wątek podróży statkiem, który w mojej opinii jest tym, czym novelka powinna być od początku - niesamowicie zabawną opowieścią, przy której zdrowo się uśmiałam i która przypomniała mi, co tak bardzo lubiłam w komiksie. Zapadły mi w pamięć również niektóre żarty sytuacyjne i bardzo zgrabne konstrukcje stylistyczne, jak w przypadku księcia Lucjusza i jego marmurowego posągu, który miał spełnić ważną rolę na nowym lądzie, ale nie spełnił, bo kraken.

Bardzo polubiłam też pojedynczych bohaterów. Bardzo fajnie skontruowany jest chociażby lokaj Sebastian (który jedynie przypadkiem przypomina znanego nam demonicznego lokaja z "Kuroshitsuji" *wink wink*), a członkowie załogi Błękitnej Ostrygi to już w ogóle poezja i osobiście jestem wielką fanką i miłośniczką Murdocka (poproszę o jakąś ilustrację w kolejnym tomie! Błagam!). Sporo historii uratował również przeuroczy Naoki, którego głębokie przemyślenia towarzyszące prawa pracy i nierówności społecznych pokrywają się zapewne z poglądami większości naszych rodaków (a przynajmniej moimi, szczególnie w poniedziałek rano).

Nie można zapomnieć tutaj również o kapitalnych ilustracjach Dranki, która jest żywym dowodem na to, że Polacy nie gęsi i swoją mangę mają, i to na naprawdę nie byle jakim, a światowym poziomie. Osobiście proszę o więcej Szkotów-kotów i włochatych facetów w kiltach w kolejnym tomie, ponieważ zauważyłam, że ich obecność znacznie wpływa na efektywność mojej lektury.

Bardzo fajne jest również to, że na koniec autorzy zdecydowali się dodać coś od siebie, dając nam możliwość lepszego ich poznania i zajrzenia jednocześnie za kulisy powstawania novelki. Uroczym bonusem są też metryczki bohaterów przypominających nieco te, które dawno temu ukazywały się na łamach mangowych magazynów i pozwalały nam z wypiekami na twarzy dowiadywać się, ile wzrostu mają nasze ukochane postacie.

Czy uważam zatem "Kawaii Scotland" za tytuł godny polecenia? Generalnie tak, chociaż miłośnicy ambitnych historii i puryści językowi raczej się tutaj nie odnajdą. To pierwsze kroki w kierunku stworzenia u nas polskiej light novelki z prawdziwego zdarzenia i mam szczerą nadzieję, że przy kolejnym tomie ta nieporadność przemieni się w prawdziwy sprint. I tego właśnie zarówno autorom, jak i sobie życzę.


Slàinte mhath!


***
Na koniec tradycyjnie garść informacji:
Tytuł: Kawaii Scotland Light Novel Tom 1: Kawaii Scotland
Autorzy: Ilona Myszkowska, Adrian Pskiet, JaninaBlaszkiewicz, Katarzyna "Dranka" Stasiowska (ilustracje)
Wydawnictwo: Waneko
Rok wydania: 2019
Redakcja: Dawid Wiktorski, Martyna Taniguchi
Korekta: Anna Jakubowska
Ilość stron: 257
Cena: 34,99 zł
Gdzie kupić: w oficjalnym sklepie Waneko:
https://sklepwaneko.pl/kawaii-scotland-light-novel/7098-kawaii-scotland-light-novel-01-9788380966239.html

Koniecznie zajrzyjcie również na fanpage "Kawaii Scotland"!
https://www.facebook.com/KawaiiScotland/



Za możliwość zrecenzowania light novelki dziękuję Wydawnictwu Waneko.