piątek, 23 listopada 2018

140. Czego nauczył mnie Gok Wan, czyli o tym, dlaczego nie gram w Wiedźmina

Dzisiaj wpis z gatunku dosyć nietypowych, bo niebędących ani recenzją, ani niemających zbyt wiele z otome jako takim, a jednak ważnych i będących dla mnie konkluzją ostatnich miesięcy prowadzenia bloga. Jakiś czas temu kupiłam na jakiejś wyprzedaży w markecie dosyć sfatygowaną autobiografię Goka Wana, gościa prowadzącego kiedyś popularny program How to Look Good Naked. Wielką fanką programu nigdy nie byłam, ale czytałam poprzednią książkę gościa i wydał mi się osobą szalenie sympatyczną, dlatego wymiętolona autobiografia ostatecznie wylądowała w moim koszyku.


Gok Wan to jeden z tych gości, którzy uczciwie zapracowali na swój sukces i po drodze mieli okazję jeść nie tylko ciepłe bułeczki, ale również beczki soli. Od dziecka był utalentowanym, chociaż niezbyt dostrzeganym materiałem na aktora, a jako nastolatek borykał się z otyłością, zaburzeniami odżywiania i problemami z tożsamością seksualną. Wyróżniał go nie tylko niezwykły gust i wyczucie związane ze stylizacją, fasonami ubrań i fakturami materiałów, ale również - a może nawet przede wszystkim - to, że chciał pomagać innym. Minęło dużo czasu, nim znalazł się przed kamerami, a kiedy już się to stało, okazało się, że ma do wykonania zadanie, przed którym wymiękłaby większość psychologów: miał sprawić, że obiektywnie mało atrakcyjne i zakompleksione kobiety rozbiorą się przed kamerą. Ze wszystkiego. Takie, które niejednokrotnie na co dzień słyszały, że w Oświęcimiu nie było grubych ludzi i nie mogły nawet patrzeć na swoje odbicie w lustrze. I chociaż sama idea programu może nawet dzisiaj wydawać się kontrowersyjna, o tyle Gok śpiewająco poradził sobie ze swoją misją. Przez wiele sezonów udowadniał telewidzom, że prawdziwych cudów można dokonać nie poprzez zmuszanie innych do życia w ułudzie (kto nie słyszał nigdy pod swoim adresem fałszywego komplementu, niech podniesie rękę!), ale poprzez otwartość na drugą osobę, umiejętność słuchania i mówienia, i bycie po prostu człowiekiem uprzejmym, który chce dobrze dla innych. Gok miał niesamowitą charyzmę i jego sposób mówienia i dobierania słów był prawdziwym balsamem dla duszy (wiem, że mojego bloga czytają również faceci, więc polecam Wam sięgnąć po How to Look Good Naked w wersji książkowej żeby odkryć, że ktoś naprawdę potrafi mówić tak, że kobiety go słuchają... i być może uszczknąć z tego coś dla siebie). Zrobił wiele dobrego, a mimo to przez niemal całe swoje dotychczasowe życie był obiektem hejtu. No bo popatrzcie na tego faceta, jaki jest śmieszny: wmawia podstarzałym gospodyniom domowym, że są coś warte (haha, no ja nie mogę, jaki cyrk normalnie - przecież wszyscy wiemy, że wartość kobiety kończy się tam, gdzie niedomaga PhotoShop), lansuje się na czyimś nieszczęściu (bo przecież jako przystojny mężczyzna o nieskazitelnym uśmiechu błyszczy na ich tle), a w ogóle to jest zbyt wymuskany i zadbany, więc pewnie gej (naprawdę gej. Tylko nie wspomniałam o tym wcześniej, bo uważam, że orientacja seksualna nie powinna człowieka definiować).

Anna Dymna w książce Warto mimo wszystko zauważyła, że to bardzo częsta reakcja na robienie przez ludzi czegoś fajnego. Sama jest znaną (i uznaną!) aktorką, która prowadzi warsztaty teatralne dla osób niepełnosprawnych intelektualnie. Jest niesamowicie ciepła, mądra i autentycznie pomaga innym ludziom, a mimo to często jedyną reakcją na jej osobę są opinie typu "No, kiedyś to pani była taka młodziutka i ładna, tak przyjemnie było na panią patrzeć. Dlaczego pani utyła?". Jednym słowem: nawet jeśli podążasz za głosem serca i robisz to, co kochasz, ktoś zawsze znajdzie powód, żeby Ci dosrać.

Jedna z książek, która powinna znaleźć miejsce w każdym domu, tuż obok Biblii, książki kucharskiej i podręcznika do majsterkowania "Zrób to sam".

No dobrze, ale jaki to wszystko ma związek z Wiedźminem? Ano taki, że mam czelność należeć do osób, które nie są zagorzałymi fanami tej serii gier. Wiedźmina w wersji książkowej czytałam jeszcze na długo przed ich powstaniem i pamiętam, że ktoś polecił mi go, mówiąc, że to taka fajna do poczytania polska fantastyka, ale w sumie żaden rarytas i nikt się nim na spotkaniach lokalnych miłośników gatunku jakoś szczególnie nie zachwycał. I chociaż bardzo podobało mi się stworzone przez Sapkowskiego bardzo swojskie uniwersum, o tyle przygody wiedźmina średnio przypadły mi do gustu, nawet jeśli znacznie górowały nad Ziemiańskim i jego pożal-się-Boże-jeżdżącą-nago-na-oklep Achają. Myślę, że za moją antypatią w znacznym stopniu przemówiło to, że nigdy nie lubiłam postaci Geralta, który jawił mi się jako taki sztampowy badass o w gruncie rzeczy słowiczym serduszku, który niby jest brzydki i w ogóle mutant, a mimo to wszystkie baby marzą o tym, żeby obejrzeć z bliska jego imponujący miecz. W dodatku musi, po prostu musi być neutralny i zdystansowany do wszystkiego, bo przecież przemierzył cały świat, od Las Vegas po Krym, wszystko widział i wszystko wie, a mimo to jakimś cudem nadal jest idiotą. Do tego, oczywiście, jest bezpłodny, bo przecież umieszczenie Badassa Stulecia w roli biologicznego ojca jakiegoś purchlaka znacznie obniżyłoby jego badassowość, a w dodatku trzeba mieć podkładkę do chędożenia wszystkiego, co się rusza. Oczywiście powyższy opis jest przekoloryzowany i prześmiewczy, więc winien być traktowany z przymrużeniem oka; nie zmienia to jednak faktu, że nic nie poradzę na to, że nie przepadam za tego typu bohaterami i nie polubiłam Geralta od pierwszego wejrzenia. Doceniam warsztat pisarski Sapkowskiego i posiadaną przez niego wiedzę, ale jego Wiedźmin nigdy mojego serca nie podbił.

W przypadku gier miałam większe nadzieje, bo zachwycali się nimi wszyscy wokół, a skoro wszyscy mają Mambę, to i ja chcę ją mieć. Niestety, pierwsza część była dla mnie rozczarowaniem. Doceniałam muzykę i klimat, ale mimo że przeszłam całą grę, fabularnie mnie nie porwała. Zadania były dla mnie nudne i bez polotu, wątki romantyczne mocno walczyły o główne miejsce w plebiscycie na Żenadę Roku, a w dodatku nadal głównym bohaterem był Biały Wilk (co akurat nie powinno mnie dziwić). Jakoś mi to wszystko rekompensowały fajne dialogi, ale całość nie stała się moją filiżanką herbaty, jak mawiają nasi bracia z Wysp. Jakiś czas temu postanowiłam przeprosić się się z serią i sięgnąć po drugą część przygód wiedźmina i jego wesołej kompanii, i po naprawdę świetnie skonstruowanym prologu doświadczyłam zderzenia ze ścianą. No bo jestem sobie Geraltem, radośnie uciekam z lochu, zbieram po drodze wszystko, co znajduję (w sumie nie wiem, po co i na co, no ale jest, to zbieram), uciekam statkiem, dopływam do jakiejś dziury zabitej dechami i okazuje się, że nie mogę się ruszyć, bo postać jest przeciążona. Część klamotów wyrzucam, resztę postanawiam sprzedać. Nie mogę biegać, więc przez pół godziny szukam kmiota, któremu mogę to opchnąć (ale w sumie nadal nie wiem, co mi się przyda, a co mogę ze spokojnym sumieniem zamienić na oreny). Potem ratuję od pewnej śmierci Jaskra i Zoltana, gadam z sołtysem wioski czy innym wójtem, dowiaduję się, że ktoś wypuścił krakena i niby w jego pokonaniu ma mi pomóc jakaś magiczka, ale jednak nie, wchodzę na drzewo pogadać z nawet przystojnym elfem, ale pieprzy jak potłuczony, a w międzyczasie Iorweth (pseudonim "Zwykły Skurwysyn") kręci z Jakimś Gościem w Durnej Czapce (Vernonem Roche). I to wszystko naraz. Czułam się przeładowana informacjami i odniosłam wrażenie, że biorę udział w kilku różnych historiach, co w efekcie nie pozwoliło mi się skupić na żadnej. Wiem, że to jest coś, co wielu graczy lubi, bo dzięki temu świat wygląda, jakby naprawdę żył, ale ja nie mam podzielnej uwagi i mnie taka rozgrywka zwyczajnie męczy. Nic zatem dziwnego, że poszedł uninstall.


I zanim ktoś mi wyskoczy jak Filip z konopii i krzyknie: "Śmieszna jesteś, NIE ZNASZ SIĘ, ta gra jest dobra, TYLKO SIĘ NIE ZNASZ!", pragnę nadmienić, że ja wcale nie uważam, że ta gra jest słaba. Pierwsza część też nie. Wręcz przeciwnie - sądzę, że obie są dobre (na temat trzeciej się nie wypowiadam, bo nie grałam), nawet bardzo, tylko nie są dobre dla mnie. Ja naprawdę doceniam pracę Redów i jak Wiedźmin 3 został uznany Grą Roku, to byłam dumna jak każda szanująca się growa patriotka, ale nie zmienia to faktu, że osobiście zawsze się od ich produkcji odbijam - nie dlatego, że nie są funta kłaków warte (bo są), ale dlatego, że nie spotykają się z moimi całkowicie subiektywnymi, osobistymi preferencjami. I pod absolutnie żadnym względem nie powinno to być dla Redów ujmą, bo znają się na swojej robocie i wykonują ją dobrze. Nie mogą jednak dogodzić wszystkim bez wyjątku i byłoby źle, gdyby próbowali to robić, bo mają ogromną ilość oddanych odbiorców, którzy kochają przygody Geralta w ich wydaniu.

Problem tkwi w tym, że publiczne przyznanie się do nieszczególnej sympatii do Wiedźmina jest jak powieszenie sobie na głową wielkiego transparentu z napisem "Lubię dręczyć małe kotki". Bo w powszechnym przekonaniu gry Redów nie mają wad, więc każdy musi je kochać, szanować i przysięgać im dozgonną miłość, wierność i uczciwość małżeńską. Często kiedy w gronie znajomych przyznawałam się do tego, co napisałam powyżej, słyszałam, że przecież Wiedźmin się tak dobrze sprzedał i rozsławia nas poza granicami kraju bardziej niż kiełbasa i wódka, a to oznacza, że się nie znam i jestem ignorantką, ale czego się spodziewać po kimś, kto lubi "głupie mangogierki" (oczywiście nie żeby koledzy nie popisywali się z kolei ignorancją w dziedzinie "głupich mangogierek", prawda). Bardzo łatwo jest dla własnej wygody przyczepić komuś etykietkę i wyjść z założenia, że po prostu jest debilem, bo wtedy nie trzeba tolerować jego opinii i można z czystym sumieniem uznać ją za głupią. Uwielbiam gry visual novel, które w zdecydowanej większości utrzymane są w mangowej stylistyce, przez co wielu ludzi automatycznie przykleja mi etykietkę z napisem "Mangozjeb". Potem ci ludzie dziwią się, kiedy okazuje się, że widziałam w życiu pięć anime na krzyż (i to nie podrzędne yaojce i haremówki, a dzieła Miyazakiego), z mang czytam w zasadzie tylko Sagę Windlandzką i BLAME! i nie mam pokoju obwieszonego plakatami rozchełstanych bishów (a nawet jakbym miała, to who cares, to mój pokój i moi rozchełstani bishe!).


Gok Wan ponownie!
Zastanawia mnie czasami, co kryje się za tą usilną potrzebą udowadniania komuś, że jest idiotą, i to tylko dlatego, że ma czelność mieć odmienne zdanie na temat gry, książki, filmu czy koloru zasłon w kuchni. Osobiście uważam, że o gustach powinno się rozmawiać (wbrew obiegowej opinii), ale rozmawiać, dyskutować i wymieniać poglądy, a nie udowadniać, że jabłka są lepsze od pomarańczy, a od pomarańczy gruszki, bo tak. Ciekawi mnie, co sprawia, że ludzie tak usilnie próbują równać w dół, sprowadzać się nawzajem na ziemię i podcinać sobie skrzydła. I nie chodzi tutaj jedynie o pogaduszki ze znajomymi przy piwie. Kiedy zaczynałam prowadzić bloga, byli tacy, którzy nie wróżyli mi świetlanej przyszłości i sądzili, że szybko się wypalę. Kiedy zaczęłam zbliżać się do 20 000 wyświetleń i napomknęłam, że może warto byłoby załatwić sobie jakąś współpracę z wydawcą, to zostałam szybko uciszona, bo to niemożliwe, żeby jakikolwiek JAPOŃSKI wydawca zainteresował się małym żuczkiem prowadzącym bloga w tak egzotycznym dla niego kraju jak Polska. Kiedy zaczęłam dostawać pierwsze gry do recenzji za darmo, parę uprzejmych osób nazwało mnie żebraczką, która "wydębia gry za recenzje". Byli nawet tacy, którzy sądzili, że nic dziwnego, że spodobała mi się jakaś produkcja, skoro nie musiałam za nią płacić, że pewnie poszedł odgórny prikaz od wydawcy i dlatego recenzja była w większości utrzymana w superlatywach. Kiedy zdecydowałam się przygarnąć Zippa (kto nie wie, czym jest maskotka mojego bloga, powinien zajrzeć tutaj - https://tiny.pl/g6ssp), dowiedziałam się, że to raczej nie będzie możliwe, bo skoro go już nie produkują, to firma go dla mnie nie wykona. Jasne, każdy ma prawo skrytykować, mieć wątpliwości czy wyrazić swoje zdanie, ale dlaczego to wszystko bardzo często jest podszyte złośliwością, taką chęcią dokopania komuś za wszelką cenę? Dlaczego nie możemy cieszyć się, że możemy wspólnie odkrywać świat otome i poznawać coraz to nowsze gry? Nie chcę się tutaj kreować jako jedyną sprawiedliwą ani sprzedawać nikomu głodnych kawałków, ale tym, czego nauczył mnie właśnie Gok Wan, jest po prostu robienie tego, co się kocha, i pozwalanie innym na dokładnie to samo. Bez dorabiania sobie do wszystkiego ideologii ani przyklejania etykietek. Mam znajomą, która pisze książkę i otrzymała już nawet od wydawnictwa zapewnienie, że zostanie wydana. I mimo że książka mija się z moimi osobistymi preferencjami, to będę świętować dzień, w którym ujrzy światło dzienne. I bardzo, bardzo chciałabym, żeby w Polsce powstało więcej blogów o grach otome. Chciałabym poznawać opinie innych miłośników gatunku i wymieniać poglądy na temat poszczególnych tytułów.

A malkontenci? Malkontenci będą zawsze. Niezależnie od tego, co postanowicie robić, znajdzie się ktoś, kto powie, że to jest do kitu. Mnie też tak mówiono. I naprawdę cieszę się, że nie posłuchałam.


6 komentarzy:

  1. Latwiej kogos wgniesc w ziemie aby poczuc sie wiekszym
    niz
    Samemu sie wspinac po szczeblach

    OdpowiedzUsuń
  2. Cholernie chaotyczny artykuł, ale doceniam przekaz. Odnoszę wrażenie, że Wiedźmin pełnił tutaj drugoplanową rolę. ;)

    OdpowiedzUsuń
  3. Odpowiedzi
    1. Drobi mobilny serwisie opon, chyba się Wam Wasz komentator popsuł, bo w przeszłości chociaż udawał, że czytał wpisy. ;)

      Usuń
    2. Kilka znajomych blogów dostaje tez "komenty" od botow, które tylko wyłapują słowa klucze i odpisuja komentarze na ich bazie co serio sie nie sprawdza.

      Usuń
    3. Tylko serio wydawało mi się, że wcześniej komentował od nich człowiek. Dopiero od jakiegoś czasu ich komentarze brzmią, jakby były napisane przez bota.

      Usuń